Выбрать главу

– Co wie? – W głosie Sary było przerażenie.

– Wie, może domyśla się. Przecież ja… ja już od dawna zmieniłem się w stosunku do niej… Nie jestem aktorem. Nie umiem grać. Staram się być dla niej dobry, jak najlepszy, bo wiem, że jestem podły, ale chyba ona musi odczuwać, że… że… – Umilkł. Potem powiedział prawie ze zdumieniem: – Przecież doprowadziłaś do tego, że już jej nie kocham. Jak to się mogło stać?

Milczeli przez chwilę oboje.

– Haroldzie… – powiedziała Sara miękko i aż Alex przygryzł wargę, rozumiejąc, że teraz zacznie się wielka ofensywa tej wielkiej aktorki. – Haroldzie, przecież mówisz, że mnie kochasz… A ja nie mogę rzucić Iana. Zrozumiałam wszystko. Nie mogłabym być szczęśliwa z nikim, nawet z tobą… Tamto było… było cudowne i musiało się skończyć. Wszystko na świecie się kończy i wszystko pozostawia smutek. Ale czy to znaczy, że musimy być wrogami, że musimy szarpać się w pogoni za nieosiągalnym i nie będziemy chcieli zrozumieć, że i tak otrzymaliśmy więcej, niż nam było przeznaczone. Człowiek grzeszy. Wiem o tym na pewno więcej niż ty. Jestem słabsza niż ty. Przeszłam przez więcej upokorzeń i radości w moim życiu niż ty. Nie jestem już dziewczyną. Mam trzydzieści pięć lat. Chciałam być szczęśliwa. Myślę, że i tobie dałam trochę radości. Ale nie chciałam ranić, deptać i zabijać niewinnych. Ani Ian, ani Lucy nigdy nie mogą się o tym dowiedzieć. To nie ich wina i nie powinni być nieszczęśliwi. A przecież będą. Do jednej zbrodni przeciwko nim dołożymy drugą, gorszą nawet. To my musimy ponieść ten cały ciężar…

– Ale ja nie mogę… – podniósł głos. – Ja nie mogę tak żyć już dłużej! Jeszcze dziś pójdę do Iana i powiem mu, że jutro muszę wyjechać. Niech myśli, co chce. Może masz słuszność, jestem ci na pewno winien dyskrecję, jeżeli już inaczej nie możemy mówić o tym, co nas łączyło. Nie powiem mu. To znaczy, będę się starał mu nie powiedzieć. Nie wiem, czy potrafię. Może zabiłby mnie za to. Ale byłbym wtedy szczęśliwszy niż teraz.

– Uspokój się… – Sara wstała. – Muszę iść. Zostań tu jeszcze chwilę. Nie trzeba, żeby ktoś mógł pomyśleć… Szczególnie teraz.

– Wyjadę! – Sparrow usiadł na ławce i Alex domyślił się, że trzyma głowę w dłoniach. – Wyjadę do Ameryki i nie wrócę tu. A do Lucy napiszę ze statku. Nie powiem jej, o kogo chodzi, bądź spokojna. Ale powinna mnie zrozumieć. Nie jestem już jej wart. Splamiłem… Zresztą myślę tylko o tobie. Niestety: tylko o tobie.

– Na miłość boską! – powiedziała Sara. – Bądź mężczyzną! Bez względu na to, co się stało, bądź mężczyzną!

– Dobrze! – powiedział Sparrow głucho. – Rozumiem cię doskonale.

I nie mówiąc już ani słowa więcej, ruszył w ciemność i zniknął, zanim Sara Drummond zdążyła coś powiedzieć Alex zamarł. Potem powoli, krok za krokiem, wycofał się ku ścieżce, drżąc, aby pod nogę nie trafiła mu żadna sucha gałązka. Ale siedząca na ławce kobieta zanadto była pogrążona we własnych burzliwych myślach, aby miała zwraca uwagę na cokolwiek, co działo się wokół niej.

Wydostawszy się na aleję, lipową Alex przyspieszył trochę i przestał iść skradającym się krokiem. Z daleka dobiegł go szum morza. Księżyc stał już nad drzewami cały ogród zmienił się w srebrno – czarny labirynt niezrozumiałych kształtów. „Biedny Ian. Powiedział, że jest szczęśliwy… Mądrzy starzy Grecy, którzy mówili, że nikogo nie trzeba zwać szczęśliwym, póki nie zakończy swego żywota w szczęściu…”. W gabinecie na parterze nadal płonęło światło. Ian walczył ze swoimi problemami, nie wiedząc nic i niczego nie przeczuwając. Alex spojrzał na zegarek. W nikłym świetle dostrzegł tylko jedną, skierowaną w dół wskazówkę. Pół do dziesiątej.

Doszedł do ławki pod platanami i usiadł na niej żałując, że ruszył się z niej kiedykolwiek. Wokół klombu spacerowały teraz dwie postacie. Filip i Hastings. Byli blisko:

– Oczywiście – powiedział Hastings – nie nalegam na pana. Ale taki zdolny, młody człowiek byłby nam niesłychanie potrzebny. Wie pan przecież, że w naszym laboratorium uniwersyteckim pracują ludzie z całego świata. Z całą lojalnością dla mego przyjaciela Drummonda i dla profesora Sparrowa muszę przyznać, że wiele może się pan przy nich nauczyć. Ale otwarte życie i wielkie perspektywy są jednak u nas. Po prostu u nas jest większy rozmach i zdolny człowiek może przeskakiwać szczeble drabiny życiowej po kilka naraz. Nikt mu nie przeszkodzi, jeżeli tylko będzie tego wart. Zna pan mój adres prywatny, więc proszę zadepeszować, jeżeli tylko zechce pan przyjechać. Będę… Odeszli i nie mógł usłyszeć więcej. Obie postaci zbliżyły się do drzwi domu i rozłączyły. Amerykanin wszedł do środka. Filip Davis po krótkim wahaniu ruszył znów w powolną wędrówkę wokół klombu. Kiedy był blisko, zatrzymał się, dostrzegając, być może, białą plamę kołnierzyka Alexa. Podszedł.

– Przepraszam… – powiedział. – Ciągle czekam na profesora Sparrowa. Czy nie widział go pan?

– Nie, nie widziałem go.

– Nie wiem, gdzie mógł się podziać.

– Może spaceruje po parku? – powiedział Joe. – Nie było mnie tu przez dłuższy czas, więc nie umiem powiedzieć.

W tej chwili dostrzegł Sarę. Szła szybko, przemknęła obok nich w ciemności i znalazła się w jasnym prostokącie światła padającego z oszklonych drzwi sieni. Weszła do domu i echo przyniosło im lekki odgłos jej kroków na kamiennej posadzce. Filip Davis zaświecił zapałkę i spojrzał na zegarek.

– Dziesiąta już – powiedział ze zdziwieniem. – Profesor Hastings rozmawiał ze mną widocznie dłużej, niż myślałem. – Zniżył głos. – On wszystkich po kolei namawia, żeby wyjechali do Ameryki. Mnie, oczywiście, na szarym końcu. Ale podszedł do mnie teraz i proponował mi wielką przyszłość, jeżeli wolno tak powiedzieć. Mógłbym chyba być bogaty, gdyby to, co mówił, sprawdziło się. – Urwał. – To okropna rzecz, pieniądze! – powiedział nagle z akcentem żywiołowej szczerości. – Czasem są tak okropnie potrzebne, i to szybko! – Wstał. – Musiałem się chyba jakimś cudem z nim rozminąć, to znaczy z profesorem Sparrowem. Zapukam do jego pokoju. Może tam jest? Przecież Malachi zaraz spuszcza psy. Przepraszam pana.

Ruszył ku drzwiom domu. Alex popatrzył za nim w zamyśleniu: dlaczego ten młody, sympatyczny człowiek jest taki zdenerwowany? Może to oferta Amerykanina i miraże bogactwa? A może telefon, który otrzymał z Londynu? Wszyscy ludzie mają swoje kłopoty – zawyrokował w końcu, zdając sobie sprawę, że zdanie to jest równie banalne, jak prawdziwe. Ruszył w kierunku domu i dostrzegł, że z sieni wynurza się profesor Hastings.

– Już dziesiąta! – Alex ostrzegawczo podniósł rękę. – Proszę uważać na psy.

– Ach, prawda! Chciałem spotkać profesora Sparrowa. Nie ma go u siebie ani u Iana. O, jest!

I minąwszy Alexa, zbliżył się ku nadchodzącej powolnym krokiem postaci, która wynurzyła się z ciemności i szła w ich kierunku.

Kiedy Hastings podszedł do niego, Sparrow uniósł gwałtownie głowę, jak ktoś obudzony ze snu.

– Chciałbym jeszcze dzisiaj porozmawiać z panem, jeżeli będzie można – powiedział Hastings. – Mamy przecież światowy kongres u nas w przyszłym roku i mam wam obu zaproponować parę spraw w związku z tym. Mógłbym, co prawda, zrobić to później listownie, ale skoro jestem…

– Oczywiście – powiedział Sparrow. – Tak. Na pewno.

– Poza tym chciałbym jeszcze z panem porozmawiać w jednej sprawie, która może nas obu zainteresować. Zaczęliśmy mówić o tym parę dni temu ogólnikowo, ale wtedy nie chciałem zabierać panu czasu…

– Tak. – Sparrow potarł dłonią czoło. – Ja też chciałem z panem porozmawiać. Czy mógłby pan wpaść do mnie za, powiedzmy, pół godziny? Muszę jeszcze wymasować żonie rękę. Miała dzisiaj ten wypadek i…

– Tak. Doskonale rozumiem. Jest w tej chwili dziesięć po dziesiątej. Więc za dwadzieścia jedenasta, tak?

– Tak, będę czekał na pana.

Alex usiadł na kamiennym stopniu i zapalił papierosa. Minęli go obaj wchodząc, a Amerykanin rzucił uwagę o nocnym powietrzu i reumatyzmie. Alex uśmiechnął się.

Weszli i został sam. Księżyc stał teraz wysoko nad domem i w ogrodzie zrobiło się widniej. Powiał chłodny wietrzyk. Zobaczył zgarbioną nieco postać zbliżającą się od strony lewego rogu domu. Obok niej postępowały dwa smukłe, niewysokie cienie. Psy.