Выбрать главу

– Dziadzio Malachi? – powiedział Joe półgłosem. Oba cienie błyskawicznie wysforowały się do przodu, ale osadził je w miejscu krótki gwizd. Wróciły do nogi. Stary podszedł, trzymając w zębach swoją nieodstępną fajkę.

– To ja – powiedział. – Piękną noc mamy i widną.

– Tak. Chcemy jutro rano wybrać się na ryby, pan Drummond i ja. – Alex stanął obok niego. Psy zawarczały cicho, ale umilkły, kiedy ogrodnik zrobił mały ruch ręką.

– Czemu nie? Pojechałbym z panami.

– A kiedy pan sypia, dziadku Malachi? Jeżeli w nocy chodzi pan z tymi psami, a w dzień jest praca w takim dużym ogrodzie i w dodatku pół dnia łowienia?

– Śpię w nocy. Siadam tu, a one sobie chodzą. Potem drzemię godzinkę po obiedzie i to mi wystarczy. Starzy ludzie nie muszą tyle spać. Wyśpią się później. – Roześmiał się cichym, starczym śmiechem. – Wolę tu być teraz – dodał szeptem. – Jestem spokojniejszy o pana Iana, kiedy siedzę niedaleko od niego, razem z tymi pieskami. Nikt się tu wtedy nie przedostanie. A w domu nie ma nikogo, kto by go skrzywdził… – urwał na ułamek sekundy – a przynajmniej tak skrzywdził, żeby się nie mógł potem pozbierać.

Alex milczał. Domyślał się, co stary ogrodnik chce powiedzieć. A więc i on wie? Skąd? Mógł przecież dostrzec ich kiedyś w parku. Na pewno nie pierwszy raz spotkali się tam dzisiaj. Wstał.

– Więc do jutra rana! – powiedział.

– Pewnie! Dobranoc panu! – Stary usiadł na progu. – Zamknę później – dorzucił jeszcze. – Mam klucz przy sobie, a drugi wisi przy drzwiach na gwoździu.

– Dobranoc! – Alex wszedł do sieni i ruszył ku drzwiom gabinetu Drummonda.

VII. „Nie mógł uciec ani się uchylić…”

Alex zapukał do drzwi wychodzących na sień obok wylotu schodów, które prowadziły z piętra. Nie usłyszawszy zaproszenia, zapukał ponownie. Potem, zaniepokojony, nacisnął klamkę. Drzwi otworzyły się bezszelestnie i wtedy zrozumiał, że pukanie było bezcelowe. Wyłożono je grubymi jak poduszki ochraniaczami przeciwdźwiękowymi.

– Przepraszam – powiedział – ale pukam już od dłuższego czasu i…

– Och, wejdź! Myślałem, że to Sara. Była tu przed chwilą i siedziała prawie kwadrans. Wygląda na bardzo zmęczoną tym londyńskim sezonem. Była tak roztargniona, że też zapukała. A potem zajrzał Hastings i zrobił to samo. – Drummond wstał od dużego, zarzuconego papierami stołu. – Zapomniałem ci powiedzieć, że do tego pokoju się nie puka. Bo po co? Nikt tu nie wchodzi bez potrzeby. W ten sposób oszczędza się hałasu i mówienia przy pracy. Ściany też są wyłożone korkiem. Starzeję się widocznie.

Wstał i osuszył ciężkim marmurowym przyciskiem kartkę, na której widniały szeregi niezrozumiałych dla Alexa znaków.

– Mój Boże – powiedział Joe. – A cóż to za hieroglify!

– Mógłbym ci to wszystko wytłumaczyć prostymi słowami, bez używania tych znaków, ale i tak na nic by ci się ta wiedza nie przydała. – Sięgnął do kieszeni po klucz i otworzył nim drzwi w przeciwległej ścianie. – Tu jest nasze laboratorium! – roześmiał się. – A oto jego najważniejszy sprzęt! – Zapalił światło. Alex dostrzegł wielki biały pokój o zakratowanych oknach. Stało w nim kilka stołów i oszklonych szaf, a w nich najrozmaitsze naczynia pełne płynów i proszków. Na stołach porozstawiane były dziwacznie wyglądające przyrządy, których znaczenia nawet się nie domyślał. Na ścianie wisiała czarna tablica rozdzielcza, pokryta różnokolorowymi lampkami. Biegły ku niej przewody, kończące się bądź przy stołach, bądź uchodzące w ścianę.

– Tak więc wygląda nowoczesna alchemia – westchnął. – Myślę, że kiedyś było łatwiej pojąć te wszystkie prawdy?

– Skądże. Nic się nie zmieniło. Ciągle wszystko polega na tym, że szuka się kamienia filozoficznego, tylko że w każdym stuleciu jest on inny. Ale zobacz to! – Z dumą wskazał jedyną nie oszkloną szafę. Wymalowana była na niej wielka trupia, przeraźliwie uśmiechnięta czaszka, zaopatrzona przepisowo u spodu w skrzyżowane piszczele. Pod nimi biegł piękny gotycki napis, czerwonymi jak krew literami: „UWAGA! OTWARCIE GROZI ŚMIERCIĄ!” Ian otworzył ją i wewnątrz ukazał się rząd wędek, stojących równo jak karabiny na stoisku. Po wewnętrznej stronie drzwi szafy przyczepione były przezroczyste pudełka, pełne różnobarwnych sztucznych much i najrozmaitszych haków, od maleńkich pojedynczych, do potrójnych ogromnych, w kształcie kotwic.

– No! – Alex kiwnął głowa. – Wystarczy dla dwóch. Czy wiesz już, o której możemy jutro wyruszyć?

– Myślę, że o siódmej, jeżeli nie zaśpisz.

– Za nic w świecie, ale na wszelki wypadek obudź mnie, kiedy wstaniesz.

– Dobrze! – Ian zamknął szafę. – Muszę potem przejrzeć jeszcze haki i dopasować do nich linki, żeby nie mieć roboty w łodzi. A teraz do pracy!

– Ja też popracuję trochę – mruknął Alex. – Zdaje się, że moje najnowsze, genialne arcydzieło powstanie tu, pod twoim dachem.

– Wieki o tym będą pamiętały! – uśmiechnął się Drummond. Przeszli do gabinetu. Alex podszedł do drzwi i odwrócił się.

– Pamiętaj, obudź mnie od razu, kiedy tylko przetrzesz oczy!

Stojąc z ręką na klamce, dostrzegł w rogu pokoju wielką, trochę staroświecką kasę ogniotrwałą o uchylonych grubych drzwiczkach.

– Na pewno nie zapomnę!

– Dobranoc!

– Dobranoc!

Zamknął za sobą drzwi gabinetu i ruszył na górę.

Otworzywszy drzwi swego pokoju, zapalił światło. Maszyna stała na stoliku, zapraszająco szczerząc klawisze. Alex zdjął marynarkę, krawat i buty. Sięgnął pod łóżko po nocne pantofle i narzucił na koszulę flanelowy szlafrok. Kiedy siadał za stołem, zegar uderzył dwa razy. Pół do jedenastej.

Joe przesunął wiersz i pod słowami Rozdział pierwszy napisał: Przed uniesieniem kurtyny, a potem znowu przesunął wiersz i rozpoczął: „Tego dnia Joe Alex ukończył trzydzieści pięć lat…”

Pisał około dwudziestu minut, gdy ktoś zapukał do drzwi. Joe ogarnął poły szlafroka i wstał. Spojrzał na zegar. Brakowało dziesięciu minut do jedenastej.

– Proszę!

Drzwi uchyliły się lekko.

– Bardzo przepraszam… – powiedziała półgłosem Lucy Sparrow – ale usłyszałam, że pan pisze na maszynie…

– Proszę, niech pani wejdzie.

– Nie, nie. – Jestem w szlafroku. Czy mógłby mi pan pożyczyć kilka kartek papieru maszynowego? Muszę napisać list, a mam unieruchomioną rękę, więc spróbuję wystukać jednym palcem.

– Ależ oczywiście! – Wziął ze stołu kilkanaście kartek i podał jej przez próg. Lucy ubrana była w długi błękitny szlafrok, wspaniale kontrastujący z jej jasnymi włosami.

– Dziękuję i przepraszam. Dobranoc. – Cicho zamknęła drzwi.

– Dobranoc… – powiedział trochę za późno Alex. Cóż to za piękna dziewczyna! Zimna, grecka uroda. Podszedł do lustra i wzruszył ramionami. Cóż one widzą wszystkie w tym Sparrowie? Przecież to zupełny obłęd! Westchnął i znowu usiadł za stołem. Pisał pół godziny bez żadnej prawie przerwy, z rosnącym zadowoleniem. Książka, szła łatwo, składnie i sama ukazywała coraz to nowe, potrzebne szczegóły, co było oznaką, że plan jest rozumny. W pewnej chwili zabolały go plecy, wstał więc i rozprostowując ramiona podszedł do okna. Ogromny klomb zalany był księżycowym blaskiem. Z dala drzewa wyglądały jak potężny, czarny mur oddzielający Sunshine Manor od tajemniczego nocnego świata. Nagle przez ścieżkę przemknęly dwa niskie, wysmukłe cienie. Zatrzymały się, a potem zawróciły. W chwilę później dostrzegł kulistą prawie, powolną postać, która sunęła wzdłuż klombu, zatrzymując się przy kwiatach i oglądając je w księżycowym blasku. Stary Malachi i jego dwa wierne gryfy: Joe wychylił się przez parapet. Pod nim płonęło ciągle żółte światło za zasuniętymi zasłonami. Ian. Wysoki, jasny, pochylony nad dziwnymi znakami niezrozumiałego równania, z którego wylęgnąć się miała epoka mas syntetycznych. Tajemnice siarki służącej do niedawna tylko jako opał dla szatana, który podsycał nią swoje ognie piekielne…

Myśl o piekle przywiodła mu na pamięć książkę. Zawrócił do stolika i wziąwszy do ręki kilka zapisanych już stron, zaczął je odczytywać, robiąc tu i ówdzie kółeczka ołówkiem na znak, że trzeba będzie wprowadzić poprawki. Skończył. Do tej pory było dobrze. Ale trzeba przemyśleć jeszcze jeden czy dwa fragmenty dramatu. Podszedł do łóżka, sięgnął po leżące na nocnym stoliku pudełko papierosów i zapalił. Ostatni papieros. To nic, później zejdę do Iana. Na razie trzeba trochę pomyśleć. Położył się w szlafroku na łóżku i przymknął oczy. W powietrzu czuł lekki zapach dymu papierosa, który wypalał się pomiędzy palcami. Alex zaciągnął się mocno, potem jeszcze raz. Nie smakował mu. Zgasił papierosa i znowu przymknął oczy. Jazda z Sarą. To dziecko. Ohydna ryba, którą złowił Hastings. Powoli ryba zmieniła się w królową, która oddychała ciężko po zabiciu męża. „Oto jestem”… – powiedziała ryba, – „Zadany cios i czyn spełniony…” Usnął.