Obudził się nie wiedząc zupełnie, gdzie jest. Światło nad stołem płonęło nadal. Usiadł i przetarł powieki. Spojrzał na zegarek. Za pięć pierwsza. O Boże… – rozejrzał się bezradnie i sięgnął po papierosy. Nie. Nie było już ani jednego. Może rozebrać się i usnąć? Ale ostatni papieros w wannie był nieodzowny. Podszedł do okna. Ian już na pewno śpi. Nie. Światło płonęło nadal. Jakże on chce łowić rano, jeżeli do tej pory pracuje?
Podciągnął poły szlafroku i cicho otworzył drzwi. Dom spał. Nigdzie nie było słychać najmniejszego szelestu. Nad schodami płonęła maleńka lampka nocna. Nie zamykając swoich drzwi Alex na palcach minął pusty pokój i ująwszy poręcz schodów zaczął schodzić cicho. Na zakręcie zatrzymał się. Jakiś dźwięk? Nie. To musiało być przewidzenie. Zszedł na dół. Schody zaskrzypiały ostro. Drzwi gabinetu Iana były uchylone. Ale światło nie paliło się. Musiał je zgasić przed chwilą. Może jest w laboratorium? Wszedł i stanął niezdecydowanie. Przez story sączył się lekki księżycowy blask, tak nikły, że zaledwie zdołał odróżnić siedzącą za stołem postać w białej koszuli.
– Ianie?… – powiedział Alex.
Postać za stołem nie poruszyła się. W tej samej chwili usłyszał za sobą coś jak stłumiony oddech i równocześnie wszystko zniknęło. Pozostało głuche, równomierne huczenie w głębi czaszki i barwne, łagodne koła, które wirowały, wirowały, wirowały… gdy osunął się w nieprzeniknioną ciemność.
VIII. Wszyscy w domu śpią
Koła zgasły, zniknęły i w głowie rozrósł się ból. Alex otworzył oczy. Nie wiedział, gdzie jest. Nie mógł sobie niczego przypomnieć. Leżał na jakimś dywanie. Dotknął dłonią tyłu głowy.
– Uderzył mnie ktoś… – wyszeptał. – Dlaczego mnie uderzył?
I nagle wszystko powróciło. Wstał. Szum mijał. Rozejrzał się. W księżycowym blasku postać za stołem nadal siedziała nieruchomo.
– Ianie! – szepnął i poczuł gwałtowny skurcz w gardle. – Gdzie jest kontakt? Nie dotykać lampy na biurku… Nie dotykać lampy na biurku. Na pewno przy drzwiach…
Zaczął wodzić ręką po ścianie. Jest. Nacisnął. Pokój zalało światło z dużej mlecznej lampy zawieszonej pod sufitem.
Ian Drummond siedział za stołem, a właściwie nie siedział, na wpół leżał z głową opartą o jego powierzchnię. Czując, że włosy jeżą mu się na głowie, Alex podszedł bliżej i zobaczył…
Pośrodku białej koszuli widniała na plecach siedzącego wielka plama krwi, a wewnątrz niej tkwił wbity głęboko nóż o srebrzystej, metalowej rękojeści. Krew spłynęła na oparcie fotela i utworzyła dużą ciemną plamę na dywanie. Nie mogąc oderwać oczu od tej plamy, Alex zbliżył się.
„Muszę zobaczyć, czy żyje… – pomyślał rozpaczliwie: – Muszę!”
Ian miał oczy na wpół otwarte. Były zupełnie nieruchome i na dnie ich czaiło się coś, jak wyraz bezbrzeżnego, spokojnego zdumienia. Jedna ręka trzymała kurczowo brzeg stołu, jak gdyby chciał się podźwignąć, nim głowa opadła i przestała rozumieć. W drugiej trzymał pióro. Przed nim leżała kartka, a na niej jakieś słowa, jak gdyby początek listu. Z boku porozkładane były na stole pudełka z haczykami i przynęty. Lecz Alex dostrzegł to, nie rozumiejąc i nie widząc jeszcze niczego prócz tych nieruchomych zdumionych oczu. Przemógł się i wyciągnął rękę. Dotknął czoła Drummonda. Było zimne, tak zimne, że pozornie wydawało się niemożliwe, aby w tym ciepłym pokoju człowiek mógł być tak zimny nawet po śmierci.
– On umarł… umarł… – szepnął Joe i opuścił rękę. Zbyt wielu umarłych widział w życiu, aby nie wiedzieć, że żadna pomoc nie jest już potrzebna. „Pomoc? Gdzie jest kartka? Kartka, którą mi dał Parker? Telefon…”
Wyprostował się i obszedł stół dokoła, starając się niczego nie dotykać. Nie zrobił tego z rozmysłem. Ale zbyt wielu zbrodniarzy w jego książkach pozostawiało ślady… W jego książkach? Przecież Drummond miał zginąć w jego książce… Dotknął ręką głowy. „Boże, co się ze mną dzieje? – Podszedł do drzwi. – Trzeba coś robić!”
I nagle przypomniał sobie: „Ktoś mnie uderzył! Tu był morderca! Był, kiedy wszedłem! – Przystanął. – Nie, musiał już dawno odejść. Gdyby chciał mnie zabić, zabiłby już… Malachi? Stary Malachi i jego psy…”
Wyszedł do ciemnego hallu. W świetle padającym z drzwi gabinetu herbowa tarcza Drummondów wynurzyła się z mroku wraz ze skrzyżowanymi włóczniami, które stanowiły jej główny motyw. „Ostatni Drummond… przebity… nożem… Znam ten nóż?… Skąd go znam?”
Ujął słuchawkę aparatu i nakręcił numer. Odezwał się daleki głos.
– Czy posterunek policji?
– Tak. Tu dyżurny policjant, Malisborough.
– Tu Sunshine Manor – powiedział Alex odzyskując głos. – Moje nazwisko brzmi Alex. Chcę się natychmiast połączyć z inspektorem Parkerem ze Scotland Yardu.
– Tak, proszę pana. Chwileczkę.
Znowu trzask, drugi, trzeci.
– Hallo? – odezwał się spokojny, trzeźwy głos i Alex uczuł ogromną ulgę, chociaż dopiero teraz zaczynał rozumieć, i ogarnęła go rozpacz.
– To ja, Joe – powiedział cicho. – Ian nie żyje!
– Co? – powiedział Parker. – Nie żyje? Zamordowany?
– Tak. Na pewno.
– Zaczekaj chwilę. Zaraz wrócę.
Joe usłyszał daleki, przytłumiony głos:
– Jones!
Odpowiedź była nieuchwytna. I znowu Parker mówił do kogoś:
– Lekarz, fotograf, daktyloskop. Jedziemy!
I znowu głos do słuchawki:
– Za godzinę będę na miejscu. Czy wiesz, kto to zrobił?
– Nie – powiedział Alex. – Znalazłem go w tej chwili w jego gabinecie. Wszyscy w domu śpią. Nikt jeszcze nie wie.
– Poza mordercą – mruknął Parker. Potem po sekundzie wahania: – Jeżeli możesz, przypilnuj, żeby nikt tam nie wchodził. Nie budź nikogo do naszego przyjazdu. Niechaj Malachi nie zamyka swoich psów.
– Dobrze.
– Już jadę.
– Tak.
Po tamtej stronie słuchawka opadła na widełki. Alex odwrócił się od aparatu. Przed nim była mroczna sień, a z lewej strony padało światło przez uchylone drzwi gabinetu.
Starając się nie patrzeć w tamtą stronę minął je, podszedł do oszklonych drzwi, które prowadziły do parku, i wyjrzał. Księżyc świecił nadal, chociaż już z innej strony. Joe odnalazł wiszący na grubym haku wielki klucz o starodawnym wyglądzie. Włożył go w zamek. Zgrzyt rozległ się tak głośno, że wydało mu się, jakby w całym domu zazgrzytały klucze. Okropne żelazne echo. Nacisnął klamkę. Siedzący na progu człowiek w baranim futrze uniósł głowę. Psów nie było widać.
– Malachi… – powiedział Alex szeptem.
Postać drgnęła i zerwała się.
– Co się stało? – zapytał trochę nieprzytomnie staruszek. Mówił równie cicho jak Alex, jak gdyby przyjmując ten ton jako konieczność nocy.
– Pan Ian… pan Drummond nie żyje.
– Co? – powiedział Malachi. – Co takiego?
W tej chwili nadbiegły psy. Stanęły przy nim i nagle jeden wstąpił na próg i wsunąwszy głowę do sieni obok stojącego Alexa, zawył cicho i krótko.
– Nie żyje – powiedział Malachi Lenehan i przeżegnał się. – Pan Ian nie żyje…
Opuścił głowę. Potem podniósł ją.
– Zaraz przyjedzie pan inspektor Parker. – Alex położył mu rękę na ramieniu. – Zamordowali go…
– Zamordowali go – stary człowiek spojrzał na niego. Alex zobaczył, że w świetle księżyca oczy jego błyszczą srebrnymi łzami, które ściekały po nieruchomych pomarszczonych policzkach.