– Ta szklanka… – I widząc jego zaciekawione spojrzenie dodała: – Stała w sieni na kominku…
– Kiedy?
– Dziś rano… Nie sprzątam dzisiaj jak należy, bo… tamten pan zabronił dotykania rzeczy, a poza tym wszędzie chodzi policja i zagląda… Ale kiedy zrobiło się widno, wyszłam, żeby zamieść w sieni, bo ci panowie tyle nanoszą kurzu i żaden z nich nie wyciera nóg…
– Tak. I co?
– I ona stała tam. Szklanka pełna pomarańczowego soku.
– A czy nie mógł postawić jej tam któryś z domowników wczoraj w ciągu dnia?
– Mógł, ale kiedy przed pół do jedenastej kładłam się spać, zajrzałam na górę do pani Drummond, żeby zapytać, czy czegoś nie potrzebuje… Nie dzwoniła na mnie, ale ja… my ją tu wszyscy lubimy… może Malachi tylko trochę się boczy… Przepraszam, że panom takie głupstwa mówię… – zamilkła zawstydzona.
– Proszę mówić dalej. Zajrzała panienka do pani Drummond i co?
– Nic, bo niczego ode mnie nie potrzebowała. Powiedziałam więc dobranoc i zeszłam na dół. I przypomniało mi się, że rano przy sprzątaniu odkręciła mi się śrubka od rączki odkurzacza i położyłam ją tam. Odkurzacz działa i bez tej śrubki. Zresztą ja się na tym nie znam. Ale chciałam ją odnaleźć, żeby Malachi znalazł miejsce, z którego się odkręciła, i przykręcił ją z powrotem. Więc schodząc do sieni podeszłam i zabrałam ją.
– Tak, i co? A ta szklanka?
– Właśnie, proszę pana. Szklanki nie było tam wtedy. A rano, kiedy tylko nas obudzono, ubrałam się i wyszłam, bo chciałam dowiedzieć się, czy pani Drummond nie potrzebuje czegoś po takiej strasznej… To są niby głupstwa, ale czasami filiżanka mocnej kawy, proszę pana, może człowieka w najgorszej chwili podnieść trochę z…
– Tak, tak. I co?
– I przechodząc przez sień zobaczyłam, kiedy powracałam, tę szklankę. Światło na nią padało.
– I co panienka z nią zrobiła?
– Zabrałam ją, zupełnie odruchowo. Płakałam wtedy, bo kto by nie płakał, widząc panią Drummond dziś rano… Zabrałam szklankę i zaniosłam do kuchni. Umyłam ją od razu. A potem razem z innymi naczyniami zaniosłam do pokoju kredensowego.
– Gdzie jest ten pokój?
– Tu, obok jadalni. Idzie się do niego przez mały korytarzyk. Tu stoi szkło, srebra i podręczna lodówka, gdzie pan Drummond kazał trzymać zawsze trochę szynki, soki i nieco innych rzeczy do jedzenia, bo czasem bywał głodny w nocy, kiedy pracował. Zaniosłam ją tam i postawiłam obok innych szklanek.
– Czy dobrze ją pani umyła i wytarła?
– To jasne, proszę pana! – W głosie dziewczyny zabrzmiała lekka, prawie niedostrzegalna uraza.
– A czy pokój kredensowy jest zawsze otwarty?
– Tak, proszę pana. Zawsze.
– Dziękuję panience bardzo. – Parker usiadł i wrzucił dwie kostki cukru do kawy.
Kate Sanders dygnęła lekko i ruszyła ku drzwiom.
– Jeszcze jedno – powiedział inspektor. – Czy klamki w domu czyści się co dnia?
– Co tydzień, proszę pana, proszkiem. Codziennie rano wyciera się je szmatką.
– A w gabinecie?
– Tak samo jak wszędzie indziej, proszę pana.
– Czy wczoraj wieczorem nie wycierała pani przypadkiem klamek w drzwiach prowadzących z sieni do gabinetu pana Drummonda?
– Nie, proszę pana. Nigdy nie robię tego wieczorem.
– Dziękuję bardzo, panno Sanders.
XIV. Plama krwi
Przez chwilę jedli w milczeniu. Alex wypił dwie filiżanki gorącej kawy i zmusił się do zjedzenia kawałka chleba z masłem. Potem odsunął talerzyk.
– Nie mogę więcej – powiedział.
– Ani ja. – Parker wstał. – Przejdźmy teraz do gabinetu. Tam przesłuchamy pana Roberta Hastingsa. Myślę, że wyjaśni on nam kilka szczegółów i że to jego wyjaśnienie zaciemni sprawę do reszty.
I nie mylił się.
– Nie umiem panom nic powiedzieć o tej okropnej tragedii – powiedział Hastings po uprzednim potwierdzeniu w całej rozciągłości zeznań Davisa i Sparrowa. – Jestem głęboko wstrząśnięty, a wraz ze mną, jak sądzę, wszyscy ludzie, którzy rozumieli, jak wielki był wkład badawczy Drummonda w dziedzinę, nad którą pracował. To niepowetowana strata nie tylko dla was, Anglików, ale dla nas wszystkich. To nic, że pragnąłem go widzieć w Ameryce. Te sprawy to sprawy konkurencji i walki pomiędzy przemysłami. Ale sama osoba Iana i jego umysł były bez względu na miejsce, gdzie się znajdował, bezcenne dla ludzi. Tacy jak on tworzą postęp, kształtują jego formy i wyrywają materii cały, kawał niewiadomego. Niewielu znam badaczy, którzy mogliby się z nim równać.
– Ale po pozyskaniu Sparrowa, na przykład, śmierć jego zahamowałaby w Anglii rozwój tej dziedziny, o której pan wspomniał. Dziedzina ta rozkwitłaby w Ameryce, prawda?
– Nie rozumiem pana? – powiedział Hastings. – To znaczy, nie pragnę pana rozumieć.
– Panie profesorze… – Parker wstał. – Jestem tu, żeby odnaleźć człowieka, który zamordował Iana Drummonda. Nikt poza szaleńcem nie zabija bez motywu. To morderstwo nie zostało popełnione przez szaleńca. Dlatego chcę odnaleźć motyw. Kiedy go odnajdę, będę miał w rękach mordercę. Pan mógł, przynajmniej teoretycznie, zamordować Drummonda po to, żeby uniemożliwić ukończenie jego dzieła…
Robert Hastings poczerwieniał i zerwał się na równe nogi. Pięści miał zaciśnięte i błyskawice w oczach.
– Jeszcze jedno słowo – zawołał – a…
– W ten sposób okazuje pan – powiedział Parker spokojnie – że wyżej ceni pan słowne sformułowania na temat tej zbrodni niż spokojne wysłuchanie tego, co mam do powiedzenia i odpowiedzenie mi, dlaczego nie zabił pan Drummonda i nie mógł pan tego uczynić. Albo dlaczego nie zabił go człowiek, będący z panem w zmowie?
Hastings był nadal czerwony, ale spokojny, ton głosu Parkera podziałał na niego.
– Ale czy pan sobie zdaje sprawę, co pan do mnie powiedział!?
– A czy sądzi pan, że wszystkie mieszkające tu osoby są mniej godne szacunku niż pan? A jednak Drummonda nie zabił nikt z zewnątrz. Ugodził go ktoś z was! I wszyscy jesteście równie podejrzani w oczach prawa. Czy rozumie mnie pan?
– Tak, rozumiem pana. – Hastings usiadł. – Proszę, niech pan pyta. Odpowiem panu, jak będę umiał, ale obawiam się, że niewiele mam do powiedzenia.
– Czy nie ma pan nic do dodania w swojej relacji z wczorajszego wieczoru?
– Nie – Hastings zaprzeczył głową. – Nic.
– Właśnie! – Parker klasnął w ręce. – I pan, właśnie pan wybucha oburzeniem, Kiedy mówię, że mógł pan zamordować Iana! Przecież mógłbym pana w tej chwili kazać aresztować i nie wiem, czy nie zrobię tego, jeżeli… – urwał na ułamek sekundy – jeżeli nie wytłumaczy mi pan, skąd się wzięła ta plama krwi na czubku pańskiego lewego bucika. – Pochylił się i wskazującym palcem dotknął nogi Hastingsa. Alex, który przyglądał się profesorowi, nie spuszczając z niego ani na sekundę oka, zobaczył, że twarz tamtego powlokła się trupią bladością.
– Co? – powiedział Hastings. – Plama krwi…? – Przymknął oczy.
– Tak: plama krwi. – Parker wyprostował się w milczeniu. Przez chwilę żaden z nich nie poruszył się. Potem Hastings spojrzał na czubek buta i zadrżał.
– Co?… Co pan zamierza zrobić?… – zapytał. – Ja? Ja nie wiem skąd…
– Zamierzam: albo oddać ten but do analizy chemicznej, a wtedy jestem przekonany, że wykaże ona na nim krew Iana Drummonda, którego strata tak bardzo pana dotknęła. Wówczas zostanie pan zamknięty w więzieniu i nie będę się panu tłumaczył z tego, co mam zamiar zrobić. Albo… przyzna się pan, skąd wzięła się ta plama na pańskim bucie, a wtedy: albo uwierzę panu i pozostanie pan tu jako osoba podejrzana, albo nie uwierzę panu i zostanie pan postawiony w stan oskarżenia.
– Ale ja… pan chyba nie rozumie, co dla człowieka na moim stanowisku… w świecie nauki… Czy pan sobie zdaje z tego sprawę…?
– A czy pan zdaje sobie sprawę, panie profesorze, że był pan gościem w tym domu, że zamordowano gospodarza, człowieka, któremu sam pan wystawił tak chwalebne epitafium, a pan, uczony o światowej sławie i człowiek, który, jak słyszę, dba o opinię świata, zataił już w pierwszym przesłuchaniu prawdę i w ten sposób oczywiście wspomaga mordercę, jeżeli, oczywiście, nie jest pan nim.
– Ale ja… Powtarzam panom, że nie zabiłem Iana Drummonda. Przysięgam na to!