– Pan Sparrow musi być bardzo szczęśliwy, posiadając taką żonę – zaryzykował Joe.
– Co? – przylgnęła oczyma do szosy, która biegła teraz szpalerem starych drzew. – Na pewno! – Ożywiła się nagle. – Niech pan spojrzy: morze!
W dalekiej perspektywie Alex zobaczył ogromną brudnozieloną powierzchnię, która zdawała się wznosić ukośnie ku widnokręgowi. Sara dodała gazu.
– „Nasza ogromna, słodka matka…” – powiedział.
– To Joyce – uśmiechnęła się. – Jedyny pisarz, którego mogę bez przerwy czytać. To znaczy, przepraszam… pan przecież…
– Proszę o tym nie mówić. – Alex patrzył na zbliżające się morze, które z wolna opadało przed maską nadjeżdżającego samochodu i stawało się coraz bardziej płaskie. – Nie jestem pisarzem i nigdy nim nie będę. Ten proceder, który uprawiam, wybrałem, bo pozwala mi budzić się rano, o której chcę, nie wstawać na widok dyrektora i zarabiać tyle, ile mi potrzeba, żeby żyć wygodnie, dużo czytać i podróżować, jeśli mi przyjdzie ochota. To wszystko. Ale mówiliśmy o gościach państwa…
– Jest tam jeszcze asystent Iana, Filip Davis, śliczny młody chłopiec, który zamiast uganiać się za dziewczętami albo pozwolić im, żeby się uganiały za nim, skończył chemię i pracuje jak koń od rana do nocy. Ubóstwia Iana, a poza tym układa zadania szachowe. Myślę, że kocha się potajemnie w Lucy. Ale myślę także, że wszyscy mężczyźni powinni kochać się w niej, mniej albo więcej potajemnie. Pana to może także spotkać.
– Nie sądzę – powiedział Alex i zaraz dodał: – Chociaż nie miałbym nic przeciwko temu. Chciałbym kogoś pokochać.
Wjechali teraz na nadmorską autostradę, ciągnącą się wzdłuż urwistego brzegu. Po lewej strome w dole, dwieście stóp pod nimi, szumiało morze. Z dala widać było białe grzywy fal popychanych ukośnym wiatrem w stronę białych, kredowych skał. Szosa wpadła w tunel i przez chwilę siedzieli w ciemności, rozjaśnianej blaskiem lamp, uciekających wzdłuż ścian. Przed nimi, w oddaleniu, lśnił jasny otwór, powiększający się szybko, aż znowu wypadli na światło dzienne.
– A nie zdarzyło się to panu jeszcze nigdy? – W głosie Sary usłyszał wyraźne zaciekawienie.
– Nie, to znaczy, zdawało mi się kilka razy, że tak, ale w końcu okazywało się, że zależy mi na tym o wiele mniej, niż chciałbym.
– A czy chciał pan, żeby panu zależało?
– W pewnym wieku mężczyzna szuka miłości. Później to mija.
– Tak pan sądzi? – Zostawało za nimi już drugie małe nadmorskie miasteczko. – Shofeham… – powiedziała Sara ze smutkiem. – Byłam tu kiedyś z moim pierwszym narzeczonym. Miałam wtedy te same złudzenia co pan. – Nagle roześmiała się. – Ale z nas kłamcy! Przecież człowiek przez całe życie, od chwili kiedy zaczyna rozumieć, do chwili kiedy przestaje czuć, widzieć i słyszeć, nie robi nic innego, tylko szuka miłości! Pan, ja, wszyscy ludzie w tym miasteczku i na całym świecie szukamy, mylimy się, padamy, wstajemy i szukamy dalej, póki nam sił starczy, dopóki żyjemy. Nie ma takiego, wieku, w którym to przechodzi. Nie ma złudzeń. Tylko miłość łączy nas z prawdą. Tylko miłość pozwala nam być pisarzami, aktorami, wodzami, stolarzami i walczyć o to, żeby osiągnąć więcej, niż mamy. Bez niej nie znaczymy nic i nie jesteśmy nawet sobie potrzebni. O, Malisborough! Zaraz będziemy w domu!
Alex milczał. Maleńkie miasteczko, śliczne i tonące w ogrodach, skupione wokół niewielkiego gotyckiego kościółka o tępej kamiennej wieży, składające się z domków o ścianach poprzecinanych czarnymi dębowymi belkami pamiętającymi czasy Tudorów, zbliżyło się i błysnęło paroma szyldami małych, schludnych sklepików.
– Czy stary Malachi Lenehan ciągle jeszcze dogląda swoich róż? – zapytał Joe. – Poznałem go w czasie wojny, kiedy spędzałem urlop zdrowotny u Iana. Byliśmy wtedy obaj kontuzjowani. Mówił pani o tym chyba?
– O tym waszym skoku z palącego się samolotu? Tak. Opowiedział mi to tak, jakby skoczył z parterowego okna do ogrodu. Miał wtedy – zdaje się, odłamek pocisku przeciwlotniczego w ręce? Skakaliście w nocy, prawda? I był jeszcze z wami ktoś trzeci?
– Ben Parker – powiedział Alex.
– Czy widuje go pan?
– Czasami…
– Ian mówił mi, że jest inspektorem Scotland Yardu. Podobno… – zawahała się. – Pytał pan o starego Malachi. Tak, jest taki sam jak zawsze… Lubię go i zdaje mi się, że i on mnie kiedyś polubi…
Nagle zahamowała gwałtownie.
– Mój Boże! Dobrze, że mi pan przypomniał!
Zawróciła w miejscu, ocierając przednimi kołami o krawężnik, i pomknęła na powrót ku Malisborough.
– Co się stało? – zapytał Alex.
– Tytoń! – Zahamowała przed najbliższym sklepikiem. – Niech pan wysiądzie ze mną i pomoże mi wybrać tytoń dla niego. Nie było mnie w domu przez dwa tygodnie. Nie lubię przyjeżdżać z pustymi rękami.
Weszli. Joe kazał zapakować dużą niebieską puszkę Medium Playersa i kupił od siebie dobrą, prostą fajkę.
– Niech pan jeszcze chwilę zaczeka przy wozie – zawołała Sara i szybko poszła w górę ulicy.
Patrzył za jej drobną, oddalającą się sprężystym krokiem sylwetką i ku swemu zdumieniu myślał o tym, czy naprawdę przejechałaby tę dziewczynkę. Wiedział, że on sam skręciłby, nawet przy największej szybkości, gdyby tylko zdążył. Przecież zawsze istniała szansa uratowania się. A dziecko, uderzone przez pędzący samochód, nie mogłoby…
Zobaczył Sarę. Wyszła ze sklepu niosąc dwa jednakowe, zawinięte w papier pakunki.
– To dla dziewcząt – powiedziała – dla Kate i Nory. Dla Kate jasnoniebieski perkalik, bo jest młoda i ma złote włosy. A dla Nory szary w białe kwiatki. I o jard więcej, bo Nora przytyła ostatnio okropnie. To nasza kucharka, a Kate to pokojówka. Teraz mam już wszystko.
Znowu ruszyli.
– Czy naprawdę przejechałaby pani tę dziewczynkę, gdyby nie udało się pani zahamować? – zapytał.
– Tak. Przy tej szybkości jaguar nie utrzymałby się po nagłym skręcie. Nie było miejsca. Wpadlibyśmy do rowu, za którym co dwadzieścia pięć jardów rosło drzewo. To znaczy, że uderzylibyśmy w któreś z nich. A wtedy najprawdopodobniej zginęlibyśmy oboje. Nie mam prawa ani powodu cenić wyżej życie obcego dziecka, niż pana i moje. Ale zrobiłam, co mogłam, żeby do tego nie doszło.
– Ale przecież prowadziła pani za szybko.
– Wypadek nie byłby spowodowany szybkością, ale brakiem dozoru nad dzieckiem.
Alex nie odpowiedział. Przez chwilę jechali w milczeniu.
– Chociaż na dnie serca ma pan do mnie żal, że nie pozuję na rycerza bez zmazy, wie pan, że mam słuszność. – Prowadząc to auto wzięłam na siebie obowiązek ochrony naszego życia w tym samym stopniu, w jakim ta matka, rodząc dziecko, podjęła się opieki nad nim. Miałam tylko jedno wyjście: zrobić wszystko, żeby uratować dziecko, nie zabijając pana i siebie. Ale nie mówmy o tym… – Roześmiała się niespodziewanie. – Pomiędzy mężczyznami a kobietami jest pewna fundamentalna różnica: my nigdy nie analizujemy tego, co się nie stało. Jesteśmy na miejscu.
Wóz zwolnił i skręcił w wąską asfaltową drogę, prowadzącą prosto ku położonej nad brzegiem morza wielkiej kępie drzew. Szosa odchodziła tu na północ, omijając posiadłość szerokim łukiem; wewnątrz tego łuku mieścił się park i dom zwrócony frontem ku parkowi, tyłem zaś w kierunku urwistego brzegu, od którego oddzielał go szeroki dziedziniec, okolony kamienną balustradą. Auto minęło otwartą bramę, na zewnątrz której Joe dostrzegł mały namiocik campingowy, rozbity w trawie pod rozłożystym dębem. Wolno wjechali w szeroką aleję. Sara nacisnęła klakson i nie zdejmując z niego palca zajechała, trąbiąc, aż pod sam dom.
– Zawsze tak robię! – zawołała. Oczy jej świeciły radosnym, ciemnym blaskiem.
Zatrzymali się przed niskim tarasem, na który wybiegła kobieta w białej sukni, a za nią wysoki jasnowłosy mężczyzna w białym kitlu. Joe poznał w nim Iana Drummonda. Bez słowa Sara otworzyła drzwiczki, wbiegła na taras i zawisła na szyi swego męża.