Groziło nam, że Montaignes pogrąży się w lekturze. Paulo odbył małą poobiednią drzemkę, a po przebudzeniu ogłosił, że będziemy grali w karty,
Rozpoczęła się długa i senna partia, w trakcie której nie uważałem, zainteresowany wydarzeniami rozgrywającymi się za plecami Paula. Dokładniej, ponad jego ramieniem. Tuż obok jego głowy widziałem Małą, która prała naszą bieliznę, stojąc nago w rzece. Na przemian zanurzała materiał i tarła go, schylając się i prostując w regularnym, powolnym i spokojnym rytmie, zgodnym z monotonnym ruchem wody. Kiedy pochylała się, zanurzając ramiona w wodzie, przegięte plecy podkreślały jej krągłe pośladki, a końce piersi muskały powierz- chnię rzeki, co składało się na pozycję tyleż zabawną co podniecającą. Jak magnes przyciągało to mój wzrok i nie mogłem oderwać oczu od powolnych ruchów tych piersi: krągłych, spiczastych, o idealnie kobiecych kształtach, które dumnie prężyły się w słońcu.
– Grasz, czy nie? O czym ty myślisz? Czekamy na ciebie!
Paulo irytował się i słusznie zarzucał mi, że nie myślę o grze. Pierwszy raz zdarzyło się, żeby Mała przyciągnęła mój wzrok, przynajmniej w takim sensie. Była dla mnie dzieckiem i tak ją traktowałem, a tu nagle odkrywałem w niej kobiece wdzięki i powaby, których dotąd nie spostrzegłem.
Byłem oczarowany. Jest taki krótki okres, kiedy wiek dojrzewania osiąga w przyrodzie szczyt piękna i kobiecości, otwierając dopiero okres uwodzicielski. Wdzięki są już dojrzałe, ale nigdy jeszcze nikt ich nie dotknął. Są do wzięcia. Mała osiągnęła właśnie ten stan kwitnienia.
Wyczuła, że ją obserwuję, i z obojętną miną śledziła, mnie teraz kątem oka. Jej ruchy stały się bardziej zamaszyste. Dodawała coś do nich, było ledwo wyczuwalne, lecz zauważyłem to.
– Małej się tak przyglądasz? Co ci jest? Nie podoba ci się, jak pierze? A może ma jakieś atuty? Nie? Dobra, a ty masz jakieś atuty? No to wyłóż je, marzycielu!
Posłałem Małej uśmiech, machnąłem do niej przyjaźnie i usiłowałem zająć się grą. Aby przepędzić z pamięci jej obraz, starałem się przekonać samego siebie, że mój podziw miał charakter czysto estetyczny, tak jak spojrzenie malarza. Ale nie mogłem nic poradzić, że gdzieś w głębi duszy jakiś głos krzyczał, że jestem zwykłą świnią.
Paulo po raz ostatni smarował swój ukochany Weatherby 478, w zachwycie wsłuchując się w szczęk doskonale naoliwionego kurka. Montaignes, nie w pełni jeszcze rozbudzony, ziewając słuchał jego kazania na temat najlepszych sposobów zabijania.
– Jest już nasz – mówił Paulo ryglując zamek. – Jest w tej okolicy. Dziś po południu wytropimy, gdzie się ukrywa, a wtedy…
– Dziś po południu… – powątpiewał Montaignes, rozbawiony jego przechwałkami, nieomylnym znakiem dobrego nastroju Starego. – Czy nie przeceniasz trochę…
– Nic podobnego! Zrozumiesz, jak staniesz się prawdziwym myśliwym. Powiesz sobie: "Stary Paulo nigdy nie rzucał słów na wiatr". Jak ci mówię, że go załatwimy, to go załatwimy!
Ostatni kubek kawy. Paulo nie przechwalał się. Wszystkie atuty myśliwego były w naszych rękach. Zwierzę łaziło po okolicy, do której mogliśmy dotrzeć przed końcem dnia. M'Bumba, podobnie jak każdy inny słoń na jego miejscu, nie miał szans na przeżycie.
Wyruszyliśmy o świcie, w momencie kiedy budzi się przyroda. Najpierw był długi spokojny marsz przez sawannę, jakby na rozgrzewkę, by dotrzeć do ostatniego śladu, jaki znaleźliśmy, i podjąć sprawę tam, gdzie ją zostawiliśmy.
Sawanna budziła się. W głębi wysokich traw roiło się od zwierząt i różnych hałasów. Stadka ciemnych ptaków, setkami siedzących nieruchomo na wielkich samotnych drzewach, przyglądały się naszemu pochodowi.
Trzy kilometry od obozu M'Bumba rozgniewał się na termitierę, taki wielki czerwony kopiec zbudowany przez miliony owadów. Rozwalił ją w pył. Pośrodku tego, co z niej zostało, widniało szerokie nacięcie o zaokrąglonych brzegach, które uradowało Paula.
– Kieł! Zdajesz sobie sprawę, jaki jest.wielki? Wyobrażasz sobie jego wagę?
Dookoła w promieniu piętnastu metrów ziemia została wściekle rozorana wielkimi uderzeniami jego ogromnych nóg. Ślady zagłębiały się niekiedy na piętnaście centymetrów w grunt. Wyobraźcie sobie tę głębokość przy osiemdziesięciocentymetrowej średnicy śladu!
Nad tym miejscem, podobnie jak wszędzie tam, gdzie M'Bumba dał upust atakowi wściekłości, unosiło się coś nieprzyjemnego. Było tu zbyt wiele szkód. Wynikało stąd zbyt wiele zaciekłości, zbyt wiele furii. Wydawało się, że zwierzę czuje się dobrze tylko wśród zgliszcz.
– To barbarzyńca – powiedział Montaignes.
Początkowo zadanie było łatwe. Ślady przejścia słonia przez sawannę czytać można było jak otwartą książkę. Tu jakiś ślad stopy, tam wyrwany krzak. Było oczywiste, że szedł po prostej, stopniowo zbliżając się do rzeki Sangha. Dotarł do brzegu jakieś pięć kilometrów od termitiery. Znaleźliśmy się w tym miejscu wczesnym przedpołudniem i zaczęliśmy iść tuż przy rzece.
Wkrótce brzeg zrobił się wyższy. Przeprawiliśmy się przez liczne małe dopływy, łączące się z głównym nurtem. Roślinność stawała się gęstsza i bardziej zielona. Około południa, kiedy słońce stało w zenicie, wchodziliśmy do dżungli, tutaj dosyć rzadkiej, złożonej z pokręconych, lecz niezbyt wysokich drzew, z obfitym poszyciem luźno rosnących krzewów, które nie hamowały wprawdzie marszu, lecz mocno ograniczały widoczność.
Zmieniliśmy taktykę. Małe Ludziki poszły przodem w las, jako zwiadowcy, podczas gdy my podążaliśmy za nimi, niekiedy w zasięgu wzroku, lecz najczęściej o jakieś osiemset metrów w tyle. W regularnych odstępach czasu czekały na nas, po czym, kiedy my odpoczywaliśmy, ruszały dalej.
Słoń to zwierzę o nadzwyczaj wyostrzonych zmysłach. Ma doskonały węch, świetnie słyszy i wyczuwa intruza natychmiast. Paulo i ja nie byliśmy w dżungli nowicjuszami. Przeżyłem wiele przygód w takim środowisku. W Azji Południowo-Wschodniej, w Ameryce Łacińskiej, w Amazonii… Paulo miał jeszcze dwa razy większe doświadczenie. A jednak nie było mowy, by równać się z Małymi Ludzikami, znajdującymi się w nieustannym ruchu, biegającymi to tu, to tam, kucającymi wśród roślin, odchylającymi liście, obserwującymi niewidoczne znaki na drzewach i nasłuchującymi z przekrzywioną głową, jak ptaki. Zdarzało się nawet, że wąchały z piersią wysuniętą do przodu i szeroko rozdętymi nozdrzami. Biegały na swoich krótkich elastycznych nóżkach nigdy nie okazując najmniejszej oznaki zmęczenia, a przede wszystkim robiły sto razy mniej hałasu niż my.
W tej dżungli, gdzie słoń w niektórych miejscach mógłby stać o dziesięć metrów od nas, ukryty w gęstwie krzaków, a my nawet nie podejrzewalibyśmy jego obecności, oni jedni mieli jakiekolwiek szansę, by wykryć go nie wzbudzając jego podejrzeń.
My szliśmy ostrożnie, bez słowa, z karabinami przy biodrach, wśród ciszy przeszywanej krzykami ptaków, które w ciągu tych długich godzin działały nam na nerwy. Późnym popołudniem natknęliśmy się na strumień o kryształowo czystej wodzie, płynący korytem szerokości około pięciu metrów. Wypływał z potężnego masywu roślinności, zielonych gęstych krzewów tworzących sklepienie niczym wejście do. tunelu.
Oba Małe Ludziki były niespokojne. Wskazywały na to wejście zdecydowanie potrząsając głowami i dreptały w miejscu. Tędy przechodził M'Bumba. Ruszyły przodem w tunelu jako zwiadowcy.
Montaignes był zlany potem i ciężko dyszał. Karabin wyraźnie mu ciążył. Zaciął się brzegiem jakiegoś liścia, rana była płytka, ale ciągnęła się od łokcia po nadgarstek, i trzeba by ją opatrzyć. Paulo czekał nieruchomo, z włosami zlepionymi na skroniach i dłońmi mocno zaciśniętymi na swoim 478, czujny i zawzięty.