– Długo im to zajmuje – mruknął.
Małe Ludziki nie pojawiły się. Odczekaliśmy dziesięć minut, po czym zadecydowałem:
– Idziemy. Musiały coś znaleźć.
Wkroczyliśmy pod sklepienie, gdzie panował wilgotny upał jak. w saunie. Słychać było niewidoczny strumień wody Po paru metrach w ciemności roślinność przerzedzała się, dając dostęp paru promieniom światła. Po obu stronach strumienia piętrzyły się ściany gęstej, parującej zieleni. Małe Ludziki były sto metrów dalej, siedząc w kucki przed ogromną kupą gówna koloru khaki – dziełem M'Bumby! Podnieceni patrzyli, jak nadchodzimy.
Paulo podniósł kawałek drewna i powoli pogrążył go w znalezisku, błyszczącym i miękkim. Było zupełnie świeże. M'Buniba narobił tu nie dalej jak przed kwadransem.
Paulo mocniej ścisnął karabin i bacznie obserwował roślinny mur. Uczyniłem podobnie, czujny i napięty. Był tu. Czułem go. Mój wzrok badał każdy liść, każdą szczelinę między gałęziami. Był zupełnie blisko. Gdzieś koło nas. Moje uszy łowiły wszystkie dźwięki: plusk wody, niewyraźne odgłosy ptaków w oddali. Starałem się usłyszeć jakiś szelest czy hałas.
M'Bumba nagle zatrąbił tuż obok nas. Było to trąbienie dzikie, donośne jak syrena okrętowa, tak bliskie, że wszyscy się wzdrygnęli. Złożyłem się do strzału. Montaignes i Paulo, z szeroko rozstawionymi nogami, uczynili to samo. Małe Ludziki zniknęły w mgnieniu oka.
Trąbienie jeszcze potężniejsze, połączone z trzaskiem łamanych gałęzi, sprawiło mi ból w uszach. Całą moją energię skierowałem na wypatrywanie nad celownikiem miejsca w ścianie roślinności przede mną, w którym pojawić się miała bestia wielka niczym dom. Zadrżała ziemia. Miało się wrażenie, że wali się las. Trąbienie przybliżało się błyskawicznie, jak gwizd pośpiesznie nadjeżdżającego pociągu. Ściana gałęzi zatrzęsła się pod straszliwym uderzeniem i powróciła na swoje miejsce, po czym hałas zaczął się oddalać.
Zawrócił w ostatniej chwili!
Przez parę sekund stałem jak wryty, z karabinem przy policzku, a serce waliło mi w piersi jak młotem. Co też mogło zmusić słonia do zatrzymania szarży w ostatnim momencie?
– Znowu idzie! – wykrzyknął przestraszony Montaignes.
Głuchy tętent i trzask łamanych drzew przybliżały się. Odwróciliśmy się jednocześnie. Tym razem nadchodził z drugiej strony. Ponownie ziemia zadrżała. Ogłuszające trąbienie zwiasmiące atak ustało w odległości kilku metrów od nas. Zatrzymał się dokładnie na granicy ściany drzew, po czym zaczął głośno oddalać się w dżunglę, ponownie pozostawiając nas ośmieszonych, z bronią wycelowaną w pustkę.
Tego pierwszego dnia M'Bumba poprzestał na tym. Przeszukaliśmy okolicę i z osłabionym morale, zrezygnowaliśmy. Tak bardzo chcieliśmy podejść go niezauważenie! M'Bumba wiedział, dokąd idziemy i czego chcemy, a może nawet kim jesteśmy! Ostrzegł nas o tym, choć nawet nie udało się nam go dostrzec! Zniechęceni, smutni i ubłoceni ruszyliśmy w stronę obozu, wracając z rękoma tak pustymi, jak to tylko możliwe.
Polowanie wznowiliśmy nazajutrz. Znów byliśmy w dżungli. Tropiciele u stalili, że M'Bumba znajduje się nad rzeką i znów rozpoczęliśmy długi marsz brzegiem Sanghi. Przez cały dzień taplaliśmy się w błocie i było dobrze, jeśli nie sięgało nam ono do kolan.
Zaatakował wczesnym popołudniem, kiedy zupełnie się tego nie spodziewaliśmy, łamiąc wszystko na swojej drodze i podobnie jak poprzedniego dnia pozostając w ukryciu. Przekonani, że tym razem nie damy się oszukać, rzuciliśmy się w pościg. Zwodził nas po błocie przez cały dzień nie pojawiając się. Natknęliśmy się jedynie na rodzinę krokodyli, które wylegiwały się na brzegu i pozwoliły nam przejść. Patrzyły na nas nieruchomo z rozdziawionymi paszczami.
Ponieważ zapadał już wieczór, a my zapuściliśmy się za daleko wzdłuż rzeki i teren stawał się trudny, dałem sygnał do odwrotu; ponownie z pustymi rękami.
Trzeci dzień doprowadził nas do rozpaczy. M'Bumba znowu zaciągnął nas nad Sanghę, w błoto i coraz bardziej gęsty i wilgotny las. Nie pokazał się, tak jak i poprzednio, ale tym razem zabawiał się, głośno zdradzając miejsce swojego pobytu. Bez przerwy wokół nas słychać było jakieś ruchy, szelesty i trzaski gałęzi. Dobiegał do nas jego oddech i odgłosy trawienia.
Niezliczoną ilość razy mieliśmy pewność, że nie dzieli nas od niego więcej niż kilkadziesiąt metrów. Ale zdawał się znikać, kiedy tylko się do niego zbliżaliśmy.
Długie marsze, najczęściej w błocie, wycieńczały nas. Za każdym razem wracaliśmy bardziej brudni i bardziej zniechęceni. Montaignes tracił siły. Padł ofiarą mrówek suku, maleńkich, czerwonych i jadowitych. Jego skóra nabrała nagle czerwonej barwy, a twarz puchła w oczach. Nie tracąc ani chwili Paulo i ja wrzuciliśmy go do rzeki, ściągnęliśmy z niego majtki i uwolniliśmy go od tych świństw, które atakują okolicę łonową. Opuchlizna szybko zeszła, ale wiedzieliśmy, że pozostały mu bolesne rany w bardzo czułym miejscu, a nasze marsze nie sprzyjały ich zagojeniu.
Czwartego dnia natrafiliśmy na polankę, którą M'Bumba bez wyraźnej przyczyny zdewastował poprzedniej nocy. Wiele drzew zostało złamanych u podstaw albo zgiętych tak, jakby się na nich umyślnie kładł. Małe Ludziki śmiały się oglądając pobojowisko. Na migi wytłumaczyły nam, że słoń musiał być pijany. Obżarł się zielonych dzikich mang, które wprawiły go w szał. Ogarnięty paranoją zniszczył polankę, wyobrażając sobie, że walczy z wrogami. Tam, gdzie były połamane drzewa, musiał się po prostu wyłożyć, tracąc równowagę jak pijak.
Zapewne z powodu potężnego kaca tego dnia już się nie pokazał.
Piątego dnia, kiedy znów byliśmy w pogotowiu, z wycelowanymi karabinami, a M'Bumba biegał tu i tam, nie wiadomo gdzie, wokół nas, Paulo nagle wystąpił do przodu i zaczął wrzeszczeć.
– Pokaż się wreszcie! Kurwa mać, no, pokaż się! Myślisz, że nie wiem, o co ci chodzi?
Zapominając o wszelkiej ostrożności Stary postępował dalej do przodu. Gdyby M'Bumba nagle się na niego rzucił, nic by nie mógł zrobić.
– Przecież wiem, że tu jesteś! Wiem! Dlaczego nie przyjdziesz się bić? Tchórz! Skurwiel! Pedał! Kurdupel!
Rozkraczony, z twarzą zwróconą ku dżungli, z wybałuszonymi oczami Paulo załamywał się. Podbiegłem, by go podtrzymać, kładąc mu rękę na ramieniu.
– Mam cię w dupie, ty chujowy M'Bumbo! W dupieeee!
– Dobra, Paulo, już. Już dobrze.
– Jak to dobrze? Nie widzisz, że ten skurwysyn sobie z nas robi jaja? Nie widzisz tego? W takim razie nie wiem, co ty w ogóle widzisz!
– Już dobrze, Paulo.
– Wodzi nas za nos i łazimy jak idioci. Jaja sobie z nas robi! Chcę zabić tego skurwiela!
Stary potrzebował dłuższego czasu, by odzyskać zimną krew. Postanowiłem przerwać polowanie na dzisiaj i ogłosiłem, że nazajutrz będzie dzień odpoczynku. Wszyscy powinni się odprężyć. Niech ten drań zniszczy cały las, jeśli ma na to ochotę! Jak zapewniłem moich towarzyszy, co się odwlecze, to nie uciecze.
Poprosiłem tropicieli, byśmy wracali inną drogą, uważając, że dość już nataplaliśmy się w błocie. Ruszyliśmy w kierunku przeciwnym do rzeki. Paulo wlókł się z tyłu, z karabinem przewieszonym przez ramię i grymasem głębokiego zniechęcenia na twarzy; Montaignes cieszył się z zapowiedzianego odpoczynku. Tylko Małe Ludziki, wierne swoim zwyczajom, biegały dookoła nie okazując zmęczenia.
Na początku natknęliśmy się na ogromną chmarę mrówek: Obok drzewa widniał kipiący życiem co najmniej trzymetrowej wysokości kopiec utworzony z miliardów owadów: były to mrówki fannian, wielkie, czarne, długości około centymetra i uzbrojone w dwa wielkie haki, których nic nie mogło odczepić. Ta plaga zżerała absolutnie wszystko, i mrówki potrafiły wyrywać człowiekowi kawałki ciała, pozostawiając źle gojące się rany.