Obeszliśmy przeszkodę w bezpiecznej odległości. Małe Ludziki pobiegły do przodu i szczebiotały w przyśpieszonym tempie. Natykały się na nowe stosy mrówek, zajęte w całej okolicy nadżeraniem podstaw drzew. Hałas ich działalności rozchodził się po lesie, było to jakby stałe trzeszczenie, głuchy szelest wszystkiego, co przesuwały, przerywany od czasu do czasu suchymi odgłosami. Małe Ludziki machały do nas, by podejść bliżej. Kiedy dołączyliśmy do nich, nagle znaleźliśmy się pod gołym niebem.
– Boże drogi, ale rów! – wykrzyknął Paulo.
Znajdowaliśmy się za kolumną mrówek fannian. Główne ich siły pozostawiły za sobą rów szeroki na jakieś piętnaście metrów, bruzdę wyrzeźbioną w prostej linii przez dżunglę i w której obrębie nie zostało praktycznie nic. Tu i tam widać było, w postaci wielkich drgających kopców, dziesiątki milionów spóźnialskich, które, podobnie jak mrówki spotkane wcześniej, zżerały resztki.
Małe Ludziki pożyczyły ode mnie manierkę i kucając obok takiego kopczyka mrówek cierpliwie ją napełniły, łapiąc owady jeden po drugim. Wydawały się uradowane zdobyczą. Starszy uważnie niósł manierkę pod pachą, jak jakiś drogocenny przedmiot. Zastanawiałem się, do czego też mogło to im być potrzebne, i myślałem wówczas, że będą je jedli.
Ze swej strony Montaignes znalazł w bruździe śmierci długi kręgosłup, z nienaruszonymi wszystkimi żebrami, węża boa, który trawił akurat na drodze najeźdźców. Zamierzał dołączyć znalezisko do swojej kolekcji.
Nikt nie chciał zbyt długo przebywać w tym strasznym miejscu i szybko ruszyliśmy dalej w kierunku obozu. W dżungli prawdziwą plagą nie są ani drapieżniki, ani węże. Najtrudniejsze do zniesienia są takie właśnie świństwa, których wszędzie pełno.
Są tu furru, niemal mikroskopijne komary, które wcisną się wszędzie, nawet przez moskitierę czy ubranie, i które atakują chmarami; są fannian, tworzące, jak już wspominałem, potworne kolumny, których nic nie powstrzyma; są chique, miłe stworzonka składające jaja pod skórą, na ogół w palcach u nóg, tak aby ich larwy miały czym się odżywiać natychmiast po wylęgu. Każdego wieczoru badaliśmy stopy, pilnie bacząc, by nie pozwolić im się zagnieździć, bo powodują zakażenie krwi. Dodajcie do tego robaki zielone, kwadratowe, złociste, latające, pełzające. Wszystkie one kłują, gryzą albo wstrzykują jad… Tak, w dżungli wrogiem numer jeden jest niewątpliwie owad.
Po tej serii upokorzeń nasze morale było niskie. Wpadliśmy kolejno we wszystkie pułapki, jakie słoń na nas zastawił, i marnowaliśmy energię. Trzeba było przyznać, że po pierwszych rundach zwierzę zyskało nad ludźmi znaczną przewagę. Istniało też ryzyko, że umęczony zespół straci zapał. Żeby wrócił do formy, potrzeba było czegoś bardziej treściwego niż zwykłe poranne leniuchowanie. Dobre danko z czerwonego mięsa: oto co mogło przywrócić siły myśliwym! Paulo wspominał o tym wielokrotnie, mamrocąc, że potrzebuje mięcha. Ponieważ fizycznie byłem w najlepszej formie, w przypływie niewytłumaczalnej fali dobrej woli sam wyznaczyłem się na ochotnika, by poświęcić dzień odpoczynku i wyruszyć na polowanie na steki.
Na asystenta wybrałem naturalnie Tatave, bo był już najwyższy czas, by opuścił obozowisko. Wyglądało na to, że nasze zdenerwowanie udzieliło się szeregowcom. Już wczesnym rankiem Tatave dostał potężny opieprz od rozwścieczonej Małej. Jej złość trwała tak długo, że w końcu wstałem, by ją uspokoić. Publicznie oskarżony o zżeranie zapasów ekspedycji Tatave trzymał się z dala od Małej już od samego rana. Nieco przed dziesiątą popełnił błąd, odpychając nogą Bebe, który podszedł, by go podrażnić.
Uderzenie nie było zbyt mocne, ale natychmiast dowiedziała się o nim cała rzeka. Oburzony mały piesek zaczął skamleć cienkim głosikiem, ile sił w małym gardełku. Z najeżoną sierścią, na szeroko rozstawionych łapach niczym lew, wyszczekiwał swoją dezaprobatę przed Tatave, który nie śmiał się już poruszyć.
Mała nadbiegła brzegiem rzeki niczym furia i rzuciła się z krzykiem na Tatave, z wyciągniętymi do przodu rękami, z wyraźnym zamiarem zatopienia paznokci w jego oczach. Podbiegłem i udało mi się ją chwycić wpół. Wyrywała się ze wszystkich sił i wyśliznęła się z moich ramion niczym cienka liana.
– Przestań, Mała! Przestań! Nic mu nie zrobił! Nic nie jest twojemu Bebe. Aj! Przestań wreszcie!
Potrzebowałem co najmniej dziesięciu minut, by ją uspokoić. Montaignes'owi zajęło co najmniej dwadzieścia minut, by ją pocieszyć. Jako że atmosfera pozostawała napięta, uznałem za dobre posunięcie zabrać Tatave ze sobą.
Trzeba było iść daleko. Tygodniowa już obecność ludzi w okolicy spowodowała, że uciekła cała zwierzyna. Powoli rzeka zniknęła za nami. Rozciągała się nieskończona, imponująca sawanna i żałowałem zarazem swojej abnegacji i swojego fotela. Dwustrzałowy Winchester, cięższy niż zwykle używana broń, ciążył mi na ramieniu.
Tatave dreptał przede mną, tocząc swój wielki brzuch. Ubrany w niebieskie szorty, których ostatniego guzika nie był w stanie zapiąć, przymocował sobie do pasa wielką maczetę i wlókł za sobą duży jutowy worek, w którym zamierzał przynieść do obozu steki.
Czuł się niewątpliwie dużo swobodniej na łonie przyrody, której – jak powoli się o tym przekonywałem – znał wszystkie tajemnice. Odkrył już, ostrożnie odchylając wyższe od niego trawy, liczne gniazda z ciemnymi jajami oraz rodzinę małych niebieskich i grzebieniastych indyków, której darowaliśmy życie. Dzięki niemu przez pół godziny mogłem obserwować zabawy stadka czarnych małp, hasających wokół małego zagajnika. Przez długie minuty podkradał się, całkowicie niewidoczny, do grupy potamoszerów, rodzaju szarych dzikich świń, pochrząkujących i trącających się ryjami koło jakichś kolczastych krzewów.
Pomimo swego nonszalanckiego wyglądu i nieodłącznego uśmiechu na twarzy Tatave potrafił całkowicie wtopić się w sawannę. Wydawało się, że – dzięki nie wiadomo jakim umiejętnościom – przemieszczał się bezgłośnie, instynktownie, nie zastanawiając się nad tym, zależnie od kierunku wiatru.
Obserwowałem już taką swobodę ruchów u tubylców, ale Tatave miał coś więcej. Jego tropienie nie niosło w sobie żadnej agresywności. Nie tropił zwierząt, by je zabijać. Śledził je z prostego zamiłowania do patrzenia na nie, długo, nieruchomo, ogarnięty tajemnymi myślami, z wytrzeszczonymi ogromnymi okrągłymi oczami. Miał w sobie coś z poety.
Trafił na zwierzęce odchody i ślady racic, i wskazał na północ.
– Bawół? – spytałem. – Stek?
Rozśmieszyło go to i energicznie potrząsnął głową.
– Tak! Tak! Stek!
On też zobaczył je pierwszy, kiedy słońce stało najwyżej, a sawanna zamieniała się we wnętrze pieca. Nagle uwiesił się u mego ramienia, zmuszając mnie, bym się pochylił.
– Stek! – oznajmił.
Początkowo widziałem jedynie znaną mi równinę pokrytą żółtymi trawami, niekiedy sięgającymi głowy człowieka. Następnie dostrzegłem, jakieś sto metrów przed nami, łby kilku bawołów, nieco ciemniejsze niż trawa i praktycznie nieruchome. Ale gratka! Było tam co najmniej pięćdziesiąt sztuk, pogrążonych w sjeście. Wiatr, sprzymierzony z nami, odpędzał nasz zapach w stronę przeciwną.
Posuwaliśmy się do przodu podejmując nadzwyczajne środki ostrożności. Kilka kroków, po czym całe minuty nieruchomego oczekiwania. Wystarczyło, by zmienił się kierunek wiatru, i całe stado pogalopowałoby dalej.
Wreszcie osiągnąłem odpowiednią odległość – mniej niż pięćdziesiąt metrów od bawołów. Tam, gdzie skubały trawę, roślinność była niższa; dochodziła im najwyżej do kolan. My byliśmy ukryci na skraju wysokich traw.
Powoli przygotowałem Winchester. Nie podnosząc się, ostrożnie opuściłem lufę i wycelowałem w odległy punkt, gdzieś poza stadem. Potem skoncentrowałem się przed szybką akcją, rozkoszując się napięciem. Teraz!