– Dzień dobry. Dobrze spałeś, Elias?
Podała mi kubek gorącej kawy. Oczekiwałem, czegoś więcej niż takiego banalnego porannego powitania, ale sam nie bardzo wiedziałem czego. Cóż innego mogła powiedzieć? Było mi głupio, że mój zapał został ostudzony, a ja, przywołany na ziemię, wsadziłem nos w kubek.
Myśliwi wypłynęli o świcie. Ruszyli w górę Sanghi aż na wysokość słoniowej krypty. Stamtąd mieli dojść na miejsce, by odpiłować kły. Nie można się było ich spodziewać przed wieczorem.
Obozowisko pogrążone było w przyjemnym cieple afrykańskiego poranka. Specyficzną, napiętą ciszę wielkich przestrzeni przerywały od czasu do czasu krzyki ptaków. Rzeka, szeroka- i rozlana, płynęła powoli, wzmagając jeszcze ogólne wrażenie spokoju. Obawiałem się, że uschnę z nudów, odsunięty od działania, ale w końcu nie było mi tak źle
Kuchnia składała się z rzędu czterech ognisk rozpalonych nad wykopanym w ziemi rowem, który pozwalał manipulować nad nimi bez pochylania się. Każde ognisko otoczone było kręgiem białych kamieni. Obok wznosił się stos czarnego drewna, rezultat krwawicy Tatave. W tyle, pod plandeką rozpiętą niczym dach namiotu, trzymaliśmy najbardziej nietrwałe zapasy. Reszta rozmieszczona była w kufrach na ziemi dookoła ognisk: była tu imponująca ilość miednic, garnków i lśniących czystością naczyń, niczym na bazarowym stoisku.
Tatave odpowiedzialny był za otwieranie puszek. Spokojny, siedząc w kucki, jeszcze grubszy niż kiedy wyruszaliśmy, nastawił sobie muzykę z poobijanego radiomagnetofonu: "You give me fever…" Shirley Bassey, na złej prędkości. Tego ranka zdałem sobie sprawę, że co najmniej jedną trzecią zawartości każdej nowo otwartej puszki przeznaczał na osobiste i natychmiastowe spożycie.
Parę kroków dalej stały pirogi, do połowy schowane wśród żółtych traw. Na brzegu schły w słońcu rozłożone na ziemi kolorowe części bielizny i ubrania. Za kuchnią widać było moskitierę Małej i kącik, jaki urządziła sobie wspólnie z Tatave. Na jego umeblowanie składały się jedna lampa i składany fotel, które nam podwędzili.
O dziesięć metrów stąd wznosiła się parasolowa sosna, pod którą zawiesiliśmy naszą wielką białą moskitierę, otoczoną trzema stosami równo ułożonych kufrów.
Nagle pojawiła się Mała z zeszytem w ręku. Po drodze przyłożyła nim Tatave, karcąc go z surową miną.
– Ty pracować, jasne?
Tatave roześmiał się. Pogodzili się już.
Przyszła i usiadła koło mnie. Znów nie wiedziałem, jak się zachować, co robić, co myśleć, i usiłowałem uśmiechać się. Otworzyła zeszyt na kolanach i zaczęła przewracać kartki, niekiedy rzucając krótkie spojrzenia na obrazki. Montaignes zredagował dla niej ten elementarny leksykon podstaw francuskiego, jak sam mawiał, używając do tego celu szkolnego zeszytu. Był tam alfabet, wypisany kolorowymi flamastrami, cała masa doskonale narysowanych przedmiotów, z wypisanymi nazwami po francusku, wielkimi literami, oraz puste miejsca, by mogła sama poćwiczyć ich pisownię.
Znalazła wreszcie właściwą stronę i z błyszczącymi oczyma wyciągnęła do mnie zeszyt. Pokazała mi obrazek, którego szukała: mały facecik i mała kobietka w ślubnych strojach, trzymający się za ręce. Było tam napisane "MĄŻ".
– Mąż – powiedziała. – Ty, Elias, mąż.
Powiedziała to ze spokojem, jak oczywisty fakt. Serce zabiło mi szybciej. Rozklejałem się, poddając jej urokowi wobec takiej niewinności. Pod wzorem napisała wielkimi niepewnymi pociągnięciami, wszystkie trzy litery, "MĄŻ", jakby chcąc uprawomocnić sprawę że swej strony.
Moja rana goiła się. Jej brzegi były czyste i zabliźniały się. Nadal jednak nie mogłem postawić stopy na ziemi i wlokłem się z trudem, podskakując na jednej nodze albo podpierając się piętą, choć, jak mogłem, unikałem chodzenia.
Mimo to poszedłem z całą trójką: Małą, Tatave i Bebe, żółtym pieskiem, na brzeg nieco dalej w górę rzeki, gdzie łowili te swoje tłuste szare ryby. Była to praca mozolna i milcząca. Chodzili zanurzeni w wodzie do ramion, trzymając między sobą sieć obciążoną kamieniami, które wlokły się po mulistym dnie.
Tego dnia szybko przestali, by rozpocząć zabawę, gonitwy i by pryskać na siebie wodą jak dzieciaki, którymi przecież byli. Bebe, rozumiejąc, że połów skończony, trzema susami znalazł się w wodzie, by przyłączyć się do uciech. Siedząc w cieniu przyglądałem się ich figlom.
Przyszła do mnie nieco później, zostawiając tamtą dwójkę w wodzie. Usiadła obok mnie. Jej koszulka kleiła się do ciała; we włosach miała pełno kropelek wody.
Szukałem, co mógłbym powiedzieć.
Czy rzeczywiście należało coś mówić? Pozwoliłem, by zapanowała między nami cisza. Mała niemal odwrócona była do mnie plecami, z oczami utkwionymi gdzieś w powierzchnię wody, milcząca i nieruchoma. Co ja powinienem zrobić?
Wyciągnąłem rękę. Być może gest mój był trochę niepewny. Powoli położyłem dłoń na jej ramieniu, by odwrócić ją ku sobie. Posłusznie pozwoliła się przyciągnąć. Miałem przed sobą jej błyszczące czarne oczy, zdziwione, nieco przestraszone, i przytuliłem ją do siebie, pochylając się, by dotknąć jej warg.
W ostatniej chwili odwróciła twarz i wtuliła głowę pod moje ramię, w przypływie nieśmiałości. Rozczuliło mnie to. Łagodnie pogładziłem jej włosy, po czym, unosząc je, złożyłem delikatny pocałunek na jej karku. Odpowiedziała mi gorącą pieszczotą i poczułem na szyi jej małe ząbki. Próbowałem łagodnie podnieść jej głowę, ale za każdym razem zwijała się w kłębek kuląc ramiona. Dopiero po długotrwałych pieszczotach powoli uniosła twarz i spojrzała na mnie.
Była bardzo poważna. Wzięła głęboki oddech, zamknęła oczy i wysunęła usta ku moim. W chwili gdy wargi nasze miały się zetknąć, wybuchnęła śmiechem i odrzuciła głowę do tyłu. Z twarzą ukrytą w dłoniach zanosiła się od długiego, niepohamowanego i trochę wymuszonego śmiechu.
Paulo i Montaignes wrócili z kością słoniową późno w nocy: cztery piękne sztuki, każda niemal dwumetrowej długości. Niestety! Podczas powrotu popsuł się silnik pirogi. Nie było już sprzęgła, wszędzie sterczały zniszczone koła zębate. Wyglądało na to, że szkoda jest nieodwracalna, co pozbawiało nas jednej pirogi na drogę powrotną.
Głośno wyraziłem swoją radość z powodu kości słoniowej, a także rozpacz w sprawie silnika, bardzo głośno poskarżyłem się na swoją stopę, jeszcze głośniej wyraziłem żal w związku z tymi wszystkimi pięknymi dniami polowań, których byłem pozbawiony, i zachwycony pobiegłem położyć się spać, mając przed sobą obietnicę spędzenia kolejnego dnia z Małą.
Rano pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłem, była jej twarz.
Przyglądałem się jej z daleka albo, kiedy była blisko mnie, obserwowałem każdy jej szczegół nigdy się tym nie nudząc. Myślałem tylko o niej. Tylko jednej rzeczy pragnąłem, mieć ją blisko siebie.
Całe dnie spędzałem w kuchni albo nad rzeką, kiedy prała. Gdy miała czas, wyruszaliśmy na spacery, trzymając się za ręce. Tatave podążał za nami, a Bebe plątał się między nogami. Długo też kąpaliśmy się i bawili w rzece, a wtedy ocierała o mnie swoje drobne ciałko i wymykała się ze śmiechem, prześlizgując się między moimi ramionami. Przez cały dzień wymienialiśmy spojrzenia i uśmiechy. Nie sposób opisać, jak dobrze to na mnie działało.
Podczas naszych tete-a-tete była niewiarygodnie piękna. Jeszcze piękniejsza, zdawało się, niż na początku naszego romansu, bo właśnie tego słowa należy tu użyć.
Nieustannie miałem ochotę dotknąć jej niesamowitej jasnej skóry, jak u Tahitanki, aksamitnej, budzącej pożądanie. Gładziłem wówczas jej twarz, delikatnie, i czasami składałem długi pocałunek na policzku. Jej grube włosy, gęste jak grzywa, subtelny wdzięk jej nadgarstków i dłoni, każdy jej widok, każda chwila z nią spędzona sprawiały, że czułem się szczęśliwy.