Była żywa i inteligentna. W swojej pracy zadziwiała mnie swoimi umiejętnościami, a jeszcze bardziej zmysłem organizacyjnym. Dla dziewczyny w tym wieku była to robota delikatna i trudna. Z obowiązków wywiązywała się wspaniale, nigdy nie było nawalanek.
Pilnie przestudiowała leksykon Montaignes'a i zadawała mu mnóstwo pytań. Nie mając pojęcia o gramatyce, nie potrafiła układać zdań w poprawnej francuszczyźnie, ale dysponowała bogatym słownictwem. Zadając jej pytania odkryłem, że doskonale umie się wypowiedzieć i wyrazić swoje myśli.
Miała podwójną osobowość: to właśnie mnie w niej fascynowało. Na jej białą część składały się jej jasna skóra, delikatność rysów i zaskakujący wdzięk ruchów. Poza tym była w niej tylko Afryka. Kiedy ucierała proso dla Małych Ludzików w wielkim drewnianym moździerzu, miała tak samo łukowato wygięte plecy i długie, regularne ruchy ramion, jak wszystkie afrykańskie kobiety ucierające proso. Była umięśniona, dobrze zbudowana i sucha, przyzwyczajona do trudnego życia. Podczas naszych zabaw miałem okazję zauważyć siłę Jej ramion i dwóch bicepsów wyrobionych przez pracę nad moździerzem.
Wieczorem, kiedy wszyscy już leżeli, szedłem do niej i siadaliśmy obok jej moskitiery, w jej małym salonie. Tam też, szeptem, najwięcej rozmawialiśmy, o wszystkim i o niczym, dla samej przyjemności bycia razem.
– Ty, odjechać?
– Tak. Pewnego dnia odjadę.
– Ty, odjechać, twoja dom?
– Nie, nie dom. No, właściwie tak. Ja mam wszędzie domy.
– Ty, domy dużo? Ty robić dom, ja w dom wszystko prać, robić czysto. Ty przychodzić, zadowolony.
Czasami opowiadała nie kończące się historie o swojej wiosce, pełnej braci i braci ojca, w której mężczyźni podkładali sobie wzajemnie świnie, a kobiety rzucały, jedna na drugą, uroki. Słuchałem nieuważnie, pochłonięty grą cieni na jej policzkach albo długim łukiem jej szyi, zahipnotyzowany jej ogromnymi czarnymi oczami, oddalonymi od moich o parę centymetrów. Potem szedłem spać z lekkim sercem, bardziej odprężony i szczęśliwy niż kiedykolwiek przedtem.
Jedyne chwile, które nie należały do mnie, to były jej noce i późne popołudnia. Chętnie bym uprawomocnił moje stosunki z Małą wobec moich dwóch towarzyszy, ale kiedy tylko Paulo i Montaignes pojawiali się w pobliżu, stawała się oficjalna, a nawet uciekała, jeśli się zbliżyłem. Spotykałem ją wówczas, co bardzo mnie smuciło, dopiero o wiele później, na naszych wieczornych pogaduszkach.
Naiwność naszych pierwszych pocałunków sprawiła, że Mała stała mi się jeszcze droższa. Pierwszy raz wydarzyło się to w lesie, kiedy za sprawą nagłego natchnienia wziąłem ją za ramiona, pochylając się, i przycisnąłem wargi do jej ust. Zastygła w bezruchu. Kiedy przedłużyłem swój pocałunek, odskoczyła w tył z dłonią przy ustach, jakby sobie ze mnie kpiła. Następnie, kiedy wyciągnąłem do niej ręce, podeszła. Pocałowałem ją znowu. Przyzwyczaiła się. Po kilku dalszych próbach zaczęła odpowiadać na moje pocałunki.
Zasmakowała w nich niesamowicie szybko. Tak bardzo, że wkrótce nie chciała już przestać. Traktowała to jak wszystko inne: jeszcze jedną prerogatywę żony wobec męża, Eliasa, i co chwila wczepiała się we mnie, by przycisnąć swoje usta do moich. W kuchni rzucała wszystko, by usiąść mi na kolanach i całować namiętnie. Podkradała się do mnie, kiedy opatrywałem sobie rękę, i wieszała się na mojej szyi całując rozchylonymi wargami. Przyciskała mnie do siebie, przytulała się do mnie i nieustannie przysuwała swoją twarz do mojej.
Potem nastąpiło głaskanie, nieśmiałe pieszczoty i przymilanie się. Często gładziła mnie dłonią po moich krótkich włosach, które ją zadziwiały. Patrzyła wtedy na mnie poważnie i wzdychała:
– Ja, bardzo lubić. Bardzo!
Jakoś tak smutno. A potem nachylała się, by mnie pocałować.
Któregoś popołudnia zobaczyłem Tatave, jak przestępował z nogi na nogę pośrodku obozowiska, z głową wzniesioną ku niebu i wargami zwiniętymi w kurzy kuper, naśladując nas. Posyłał w przestrzeń wielkie, donośne pocałunki i śmiał się bezczelnie.
Paulo i Montaignes powrócili któregoś wieczoru ze szczególnie trudnego wypadu. M'Bumba wyprowadził ich w jakiś oddalony zakątek bagien, po czym – jak zwykle – zniknął, pozostawiając ich w błocie.
Paulo miał włosy zlepione na skroniach i karku jakąś brązową mazią, która zabrudziła także koszulę. Jego buty zamieniły się w dwie bryły gliny. Montaignes wyglądał odrażająco od stóp do głowy, miał błoto nawet na okularach i był bardzo zmęczony. Próbowałem powiedzieć coś, by podnieść ich na duchu.
– Cześć, chłopaki! Jak leci? – rzuciłem wesołym tonem.
Na nic innego nie wpadłem. Nagle poczułem się bardzo głupio: ja taki czysty i wypoczęty, rozwalony na leżaku. Zdjęli z siebie wszystko i bez słowa poszli się kąpać, nawet na mnie nie spojrzawszy.
Później Paulo zbliżył się, z nie wróżącym niczego dobrego uśmiechem na ustach:
– I co, proszę pani, mam nadzieję że to kuku na stopie już nie sprawia takich cierpień? Smaruje pani to przynajmniej maścią…?
Znów poczułem się głupio. Moja stopa była już całkowicie wyleczona. Owszem, trochę kulałem, ale głównie, żeby ich zmylić.
– Ten kutas! – krzyknął Paulo w stronę, Montaignes'a, leżącego na łóżku – ten kutas myśli, że jesteśmy tylko głupimi myśliwymi! Wydaje mu się, że niczego nie widzimy. Jesteśmy ślepi, prawda?
– Paulo…
– Myśli, że go nie widzimy, ten nasz marzyciel! Jak smali cholewki! Co? Jak kręci się wokół Małej! Co? I jak sobie ją obmacuje przez cały dzień? Masz, zastanawiam się, czyja teraz się nie rozchoruję…
– Ale, Paulo, posłuchaj…
– Tak! Zastanawiam się, czy nie poprosić o urlop. Nie jestem leniuchem, ale…
– Paulo!
Zostało to powiedziane niby od niechcenia i z uśmiechem, ale zostało, co oznaczało, że moi towarzysze nie pochwalali mojego zachowania. Mieli zresztą rację. Od paru dni pozostawiałem im całą robotę, bez żadnego wiarygodnego usprawiedliwienia.
Udawałem, że jeszcze trochę boli, że mogłoby się źle goić, utykałem, kiedy tylko ktoś na mnie patrzył… Ale wagary się skończyły. Paulo i Montaignes coraz gorzej znosili te podchody we dwóch, podczas gdy dowódca wyprawy fundował sobie słodkie życie.
– Przecież jestem już zdrowy. Jeszcze jeden dzień, żeby uniknąć zbędnego ryzyka, i idę z wami, chłopaki!
Sprytnie wynegocjowałem dodatkowe dwadzieścia cztery godziny, przysięgając, że pojutrze będę uczestniczył w polowaniu. Nie chodziło mi o leniuchowanie, ale miałem bardzo dokładne plany co do jutrzejszego rozkładu dnia; plany, w których realizacji nic mi nie mogło przeszkodzić, nawet jakiś przeklęty słoń. Zapadłem w sen opracowując ostatnie szczegóły swojego projektu.
Obudziłem się bardzo zdenerwowany. Miało się to stać dzisiaj. Wypiłem kawę, rzucając radosne spojrzenia na zgrabny mały tyłeczek mojej narzeczonej. Napinał on cudowną czerwoną spódniczkę i sprawiał, że miałem ochotę gryźć.
Dzisiaj będzie moja. Postanowiłem to. Długo myślałem nad tym i analizowałem swoje uczucia. Były szlachetne i czyste. Od tej pory wybierałem ją sobie na towarzyszkę i musiałem ją posiąść. Wszystko było w porządku…
Nie zwlekając przystąpiłem do pierwszej części mojego planu: pozbyć się elementów niewygodnych.
– Tatave! Taaaaataaaave!
Nadbiegł, z wiecznie rozradowaną miną, i rechocąc posłał mi z oddali wielkiego buziaka.
– Chodź tutaj. Coś ci wytłumaczę…
Kucnąłem przy nim, położyłem mu rękę na ramieniu i słodkim głosem wyjaśniłem:
– Mała i ja wybieramy się do lasu. Będziemy szukać…eee…grzybów! Ty zostaniesz tutaj, bo trzeba pilnować obozu. To wielka odpowiedzialność i tylko ty możesz wykonać tę pracę. Musisz wszędzie patrzyć, na wszystko, cały czas. Zrozumiałeś?