Выбрать главу

Opuściliśmy to miejsce jeszcze tego samego wieczoru. Mała zajęła się Tatave. Jego zwłoki zostały umieszczone na palach, wysoko, żeby uniknąć napaści padlinożernych zwierząt, i blisko brzegu, by ludzie Kuju dostrzegli je, kiedy przyjdą na wezwanie tam-tamu.

Pozbieraliśmy nasze śmieci i załadowaliśmy resztki, które nam zostały, na jedyną pirogę zdatną do użytku. W zasadzie, nie licząc paru drobiazgów, mieliśmy już tylko broń i amunicję. M'Bumba ominął skrzynię z zapalnikami. Naprawdę musiał nad nim czuwać diabeł! Wystarczyłoby, żeby postawił na niej nogę, a wybuch oderwałby mu ją i w ten sposób nasze kłopoty by się skończyły.

Dynamit, potężny zapas amunicji, trzy karabiny: mogliśmy ruszyć w głąb dżungli.

Wyprawa nadal podążała w górę Sanghi. M'Bumba zniknął, ale nie przejmowaliśmy się tym. Wiedzieliśmy, że jesteśmy na właściwej drodze. Posuwaliśmy się naprzód małymi etapami, przerywanymi krótkimi wypadami w głąb lądu, kiedy pozwalała na to roślinność.

Piroga płynęła powoli, skąpana w dziwnym zielonym świetle. W ciągu tych dni, nie zdając sobie z tego sprawy, powoli wniknęliśmy w niesamowity świat otaczający nas teraz już ze wszystkich stron.

Koryto rzeki zwęziło się. Nierealne światło, które na nas padało, przenikało przez gigantyczne sklepienie roślinności, przypominające nawę przedziwnej katedry. Drzewa o długich, cienkich pniach rozrastały się nagle trzydzieści metrów nad ziemią, tam gdzie znajdowały światło, i rozpościerały niezliczone gałęzie, pogmatwane, obrośnięte zwałami jasnych paproci i roślinnych pasożytów, tworząc zieloną barokową architekturę usianą dziwacznymi, poskręcanymi węzłami.

Pod tą kopułą roiło się od mangowców, drzew chlebowych o ogromnych pomarańczowych owocach i całego mnóstwa odmian palm w pełnym rozkwicie, poprzeplatanych lianami, obsypanych majestatycznymi kwiatami, białymi i nierzeczywistymi, które zakwitały jedynie rano, i wielkimi owocami o intensywnych kolorach.

Na obu brzegach tworzyło to nieprzebytą ścianę, która aż drżała od wewnętrznego życia. Poniżej, u stóp drzew, rozciągała się warstwa gigantycznych tłustych roślin o podłużnych lub okrągłych liściach, najeżonych kolcami lub gładkich i nabrzmiałych wodą, tak jakby na każdym metrze kwadratowym tej okolicy zebrane były wszystkie możliwe odmiany flory.

Od czasu do czasu ogromny, gładki i goły pień wyjątkowo wielkiego okazu przebijał przez sklepienie i rozkwitał jeszcze wyżej, na siedemdziesięciu metrach, poza zasięgiem wzroku.

Pod wielką kopułą zalaną szmaragdowym światłem krzyki ptaków zyskiwały dziwne brzmienie. Były ich tysiące, ukryte za gęstą plątaniną wielkich drzew. Słychać było skrzeczenie, popiskiwanie, melodyjne zmienne gwizdy, tworzące razem obłędną muzykę, dużo głośniejszą niż zwykle.

Niekiedy wszystko milkło i na parę sekund zapadała intensywna cisza.

Każdy nasz wypad dawał nam sposobność odkrycia jakiegoś cudu. Raz szliśmy długo w nierzeczywistym lesie wielkich drzew o ognistych kwiatach, lśniących w promieniach słońca wpadających przez dziury w sklepieniu. Długie, czarne i pokręcone gałęzie wiły się w nieskończoność, tworząc, jak okiem sięgnąć, gigantyczną siatkę upstrzoną pękami płonących kwiatów.

– Nigdy jeszcze nie widziałem tylu naraz. Kurwa, ale to piękne!

– Delonix regia – wyjaśnił Montaignes. – Kwiaty dopiero co rozkwitły. Jest koniec pory suchej, czas wielkiego kwitnienia… Piękne, prawda?

Nagle znaleźliśmy się wśród delikatnoróżowych orchidei z fioletową otoczką, wielkich niczym dwie razem złożone dłonie, i poprzyczepianych do pni i gałęzi drzew. Innym razem, wśród monumentalnych pni gigantycznych drzew, trafiliśmy na rozległe pole drzew coli, obsypanych ogromnymi owocami w kolorze ostrej czerwieni, niemal fosforyzującymi, o dziwnych kolczastych kształtach. Skorzystaliśmy z okazji, by zrobić sobie zapas ich nasion, wielkich jak orzechy, które działają pobudzająco w nie mniejszym stopniu niż kawa.

Był koniec lata i las osiągnął szczyt rozkwitu. Przepływaliśmy przez chmury ciężkich upajających woni, które nagle zanikały. Kwiaty pojawiały się nawet na wodzie, z korzeniami pod powierzchnią, wśród skupisk palm i liliowych nenufarów, które piroga delikatnie roztrącała na boki.

Przez wiele godzin płynęliśmy klucząc pomiędzy majestatycznymi zasłonami z lian, tworzącymi nawet fałdy, niczym kurtyna w teatrze, i spadającymi z niebotycznych wysokości.

– Te liany to epifity – wyjaśnił Montaignes. – Są zawieszone na gałęziach tam wyżej, ale nie odżywiają się nimi. Starają się utworzyć jak największą powierzchnię, żeby wychwytywać z powietrza drobiny, którymi się żywią. Niezłe, co?

Liany były wszędzie, tworząc pręgi na tle zieleni. W niektórych miejscach przechodziły z jednego brzegu na drugi, gęsto poprzeplatane, tworząc jakby most, z którego zwisały paprocie i oślizgłe mchy.

***

Przepłynęliśmy w pobliżu stada mandryli, małp o potężnych torsach i kolorowych mordach. Siedząc sobie na brzegu patrzyły na nas zachowując całkowity spokój. Samce miały niesamowite jaskrawoczerwone pyski, podłużne, obramowane turkusowymi policzkami. Sierść ich była czarna, z jedwabistym rudym kołnierzykiem i zabawną małą bródką.

– Kolory służą im do rozpoznawania się między sobą – wyjaśnił Montaignes. – Ale dziwi mnie ich liczba.

Było ich około pięciuset, zgromadzonych bez wyraźnej przyczyny na brzegu, jedne siedziały na zadach, inne biegały na czterech łapach, niektóre machały do nas przyjaźnie.

– Nie można powiedzieć, żeby były bojaźliwe – zauważył Paulo. – Zabawne, jak spokojne są tutaj zwierzęta, nie?

Przychodziły jeść nam z ręki. Mieliśmy rzadką okazję długo przyglądać się całym stadom małych leśnych antylop, które zeszły nad rzekę do wodopoju. Rzecz zadziwiająca, nie uciekły na nasz widok i łagodnie patrzyły na nas wielkimi inteligentnymi oczami. Były to ładne małe zwierzątka, w większości rude, o wydłużonej sylwetce – podobnie jak antylopy sawanny – lecz o dużo krótszych nogach, zwłaszcza przednich. Niektóre na szczycie głowy miały parę niewielkich rogów.

– To cudowne – powiedział Montaignes. – One zupełnie się nie boją.

Wytrzeszczał oczy za swoimi okularami, starając się widzieć je wszystkie jednocześnie i recytując z zachwytem:

– Cephalopa zebra, ta mała w prążki. Cephalopa russica, najczęściej spotykana… Cudowne!

Wkrótce zaczęły latać wokół nas ptaki o turkoczących skrzydłach, którymi machały równie szybko jak owady. Maleńkie, śmigłe, pierzaste kulki, w najjaskrawszych kolorach, i tak ufne, że wydawały się gotowe usiąść nam na dłoni, gdybyśmy ją wyciągnęli. Stada tysięcy skrzeczących papug, widocznych pośród zieleni, gęsto siedzące w koronach drzew, niebieskie i jaskrawoczerwone. Mangi zielone, złociste jak skarabeusze albo cynobrowe, albo niebieskie. Paleta najpiękniejszych kolorów.

Podczas któregoś z wypadów zobaczyliśmy nawet rodzinę pięciu wielkich turaków, ptaków wielkości koguta, o niewiarygodnie niebieskim upierzeniu i mocnym, żółtym i błyszczącym dziobie, z głową zdobną w piękny czub z czarnego jak smoła puchu.

– Nigdy się ich nie spotyka – cieszył się Montaignes. – Żyją na najwyższych drzewach, tam, w górnej warstwie lasu. Są bardzo nieufne, uciekają na górę przy najmniejszym alarmie. Ale mamy szczęście! Nie zdajecie sobie sprawy…

Pochłonięty tymi zjawiskami jak ze snu, które podniecały zarówno jego estetyczną wrażliwość, jak i ciekawość przyrodnika, Montaignes wkrótce jako pierwszy rozpogodził się.

Był całkowicie odprężony, najczęściej siedział na samym dziobie pirogi, zwrócony do przodu, z nogami nonszalancko spuszczonymi po bokach, rozglądając się lub półgłosem czytając wiersze Baudelaire'a, które, jak mówił, odpowiadały specyficznej atmosferze, jaka tu panowała.

– "Ład, przepych, zmysłów nasycenie". Dokładnie tak! Wszyscy byliśmy zauroczeni. Paulo uspokoił się, a Mała odzyskała swój śliczny uśmiech. Nawet obaj tropiciele zapomnieli o kłótni i znów zachowywali się jak poprzednio. Oni też siedzieli na przedzie pirogi, koło Montaignes'a, paląc swój bambus i śmiejąc się cicho.