Bo były szalone! Że zaatakuje kogoś krokodyl, któremu zakłócono spokój w jego zatoczce, to rzecz normalna, na którą musi być przygotowany myśliwy w dżungli. Od biedy można sobie wyobrazić nagłą agresję ze strony dziesięciu jaszczurów, czymś podnieconych.
Ale setek? Dwóch czy trzech tysięcy?
To nonsensowne, niemożliwe. Było nie do przyjęcia, żeby taki koszmar mógł zaistnieć. Zmasowany atak krokodyli nie był zarejestrowany, nie istniał w rubryce "ryzyko" przyrody. A przecież pamiętaliśmy dobrze.
Rany boskie! To cała przyroda oszalała! Wszystko mówiło mi to już od dawna. Ten las nie był zwyczajnym lasem. Co miały oznaczać te długie okresy ciszy, zbyt ciężkie i jakby martwe, które niekiedy trwały po parę godzin? Co miały oznaczać te histeryczne skrzeczenia ptaków, tysięcy ptaków, których nie widzieliśmy, a które ogłuszały nas całymi dniami? Co miały oznaczać te zbyt piękne kwiaty? Te nierzeczywiste klejnoty botaniki, które Montaignes określał jako nadzwyczaj rzadkie i których całe pola znajdowaliśmy pod wielkim sklepieniem?. A te posplatane formacje roślinne, upstrzone czarnymi dziurami, zbyt przepastnymi, zbyt wyszukanymi? Wszystkie te zwierzęta, które zbliżały się do nas, pozwalały się zabijać z łagodnością, zadziwiającą dla Małych Ludzików, albo które przekształcały się w niewyobrażalne potworności po zapadnięciu nocy…
Nie otaczała nas przyroda. Były tu drzewa, kwiaty i żywe istoty, jak w lesie, ale było to coś innego. Chyba że majaczyłem! Ale co człowiek ma myśleć, kiedy jest zagubiony wśród tysięcy kilometrów kwadratowych czegoś, czego nie rozumie? Co nie istnieje?
Czegoś, co zabijało nas jednego po drugim. W końcu nie przyśniły mi się te wszystkie krokodyle, nie? I wąż boa, i to wszystko, co nas spotkało! Ostatnia koszmarna noc pozostawiła po sobie nowy niepokój. Bóg jeden wiedział, jakie jeszcze okropności mogły się wydarzyć, jakie jeszcze niebezpieczeństwa mogły na nas czyhać!
Nie chodziło tu o strach przed śmiercią. Paulo i ja pogodziliśmy się już z takimi myślami. Chodziło o lęk przed umieraniem tak daleko, w tej dziurze, od zębów lub pazurów stworzenia, o kórym nic nie wiedzieliśmy. Istoty nieznanej, obdarzonej mocą, której nie znaliśmy, której nie potrafiliśmy zwalczać i która po załatwieniu nas pozostanie bezkarna.
Krokiem lunatyków, bez słowa i nawet na siebie nie patrząc, pozbieraliśmy skarby, jakie nam zostały. Oprócz karabinów mieliśmy garnek i pięć maczet. Były to jedyne rzeczy, których potwory nie pożarły. Moskitiera, plandeka, materace, maty… te żarłoki wszystko porozrywały i pochłonęły. Reszta dynamitu została porozrywana i w trzech czwartych połknięta. Po nabojach pozostały tylko łuski.
W kieszeniach zostało nam ich jedenaście… Było to żałosne. Piroga w dwóch kawałkach popłynęła z prądem. Parę rzeczy, które w niej się znajdowały, kły i silnik leżały teraz gdzieś pod wodą. Rzeka była głęboka, a żadne skarby nie skłoniłyby mnie tego dnia do nurkowania pod okiem nieruchomych krokodyli, które dostrzec można było na całej długości przeciwległego brzegu.
Milczący i przybici szybko oddalaliśmy się od rzeki. Trzeba było na nowo pogrążyć się w dżunglę. Nie porozumiewając się między sobą ruszyliśmy w kierunku Jeziora Dinozaurów.
Tylko nieokreślone wspomnienia, a właściwie ich strzępy, pozostały mi po marszu, który nastąpił i trwał nieprzerwanie, jak mi się wydaje, przez wiele dni.
Szliśmy gęsiego. O ile pamiętam, przez większość czasu szedłem pierwszy. Przeżywałem okresy potwornego zmęczenia w nogach, z nieprzepartą chęcią zatrzymania się, ale zmuszałem się, by podążać dalej. Jeszcze do tego drzewa, tam. Do tamtego kaktusa… Przez resztę czasu zapewne nie myślałem o niczym albo byłem daleko, nieobecny.
Był też deszcz, bez końca, denerwujący, spadający zimnymi szerokimi strugami spod zielonego sklepienia. Ubrania lepiły się do skóry. Włosy ociekały wodą. Gąbczasta ziemia była śliska i każdy krok wymagał ciężkiego wysiłku. I były przebudzenia w roślinnych norach, i skurcz niepokoju w żołądku, kiedy okazywało się, że nadal pada.
Deszcz rozpoczął się parę godzin po naszym wymarszu. Było bardzo gorąco, temperatura rosła szybko i stawała się trudna do zniesienia, człowiek zamieniał się w fontannę. Z niskich zarośli aż parowało. Unosiły się ciężkie zapachy. Nastała cisza, tak całkowita, jak było to możliwe jedynie w tym lesie, po czym w górze, na sklepieniu, rozbrzmiewać zaczął potężny stukot.
Zrobiło się chłodniej. Po niecałej godzinie pojawiły się w dachu pierwsze przecieki. Następnie woda zaczęła spływać po roślinach kapiąc z tych spiczastych liści, które opisywał Montaignes, i tak już pozostało.
Strumienie wody, gęste zasłony małych strumyków lały się na nas bez ustanku. Wśród tego potopu nie było najmniejszego podmuchu wiatru. Woda spadała pionowo, niewyczerpana i uparta, wciskając się w od dawna już nasyconą ziemię. Powstawały potoki i kałuże. Człapaliśmy w błocie, posuwając się metr po metrze, każda noga ważyła tony, ale szliśmy naprzód. Zdarzały się upadki. Człowiek padał całym ciałem, wstawał i szedł dalej.
Dżungla oszalała. Była pełna wody, przesycona życiem ze wszystkich stron. Strzelały w górę kaktusy o kolcach ostrych jak brzytwy, nadęte, nieprzebyte. Liany kołysały się, wiły, poruszane strumieniami, które spadały na nie spod sklepienia. Kwitły ogromne kwiaty, purpurowe, białe, ciemnoniebieskie, błyszczące i ciężkie. Mchy na drzewach zamieniały się w gigantyczne fontanny: wszystko rosło w oczach!
Nie miało to sensu. Byliśmy brudni, ubłoceni, z rozszerzonymi oczami, wychudzeni, strzępy ubrań kleiły się nam do skóry, bladej i wymacerowanej przez wodę, którą cali ociekaliśmy. Maszerujące bez celu duchy, które kładły się spać nawet o tym nie pamiętając ze zmęczenia i które ruszały dalej nie otrząsnąwszy się jeszcze całkowicie ze snu.
Gdzie byliśmy? Gdzieś w pierwotnej dżungli, zmierzając ku jakiemuś jezioru. Kim byliśmy? To niewłaściwe pytanie. Co posiadaliśmy? Nic, oprócz przynależności do świata żywych. Chociaż… Dlaczego szliśmy? Skazani, bez możliwości odwrotu. Nie było już pirogi, nie było już niczego. Nie było powrotu do cywilizacji i do życia. Praktycznie byliśmy martwi. I nie było to już specjalnie ważne. Od dawna nie mieliśmy już z czym się żegnać. Tylko ten wieczny deszcz, ten las, w którym wszystko mogło się pojawić i czego nikt z nas, zamknięty w sobie, nie chciał zobaczyć.
Szliśmy prowadzeni instynktem, nakazującym nam zatrzymywać się, i pewnością, że jeśli siądziemy na ziemi, las wkrótce nas unieruchomi, połknie i strawi. Być może pokryje nas, powoli, lecz nieuchronnie, swoją roślinnością, a nekrofogi skorzystają z tego, by szybko nas zmieść z powierzchni ziemi.
Czy aż tak bardzo pragnęliśmy takiego życia? Czemu nie lepiej zdechnąć od razu, na którymś z tych legowisk ze wspaniałych kwiatów, lśniących kroplami wody, które niekiedy ukazywał nam las?
Nie przypominam sobie momentu dotarcia do jeziora. Wiem, że w pewnej chwili, zapewne w samą porę dla nas, pojawiło się przed nami. Obszerna szara powierzchnia, zakryta gęstą zasłoną bębniącego o wodę deszczu. Jezioro porastały ze wszystkich stron olbrzymie trzciny, grube i długie jak bambusy, których wiechy uginały się pod atakami ulewy. O jakieś dwa tysiące metrów dalej, na przeciwległym brzegu, ledwo można było dojrzeć ciemną, nieregularną masę dżungli.
Zatrzymaliśmy się, przemoczeni i nie zważając na deszcz, na skraju zielonego sklepienia, nad brzegiem wody, wśród nieruchomych drzew.
Moje pierwsze dokładne wspomnienie to jakby przejaśnienie, które nastąpiło któregoś ranka. Tamci nie poruszali się, leżąc w różnych pozycjach na ziemi. Wstałem i chwyciłem maczetę. Stałem twarzą do Jeziora, robiąc głębokie wdechy, i stwierdziłem, że deszcz ustaje.
Wśród niebieskoszarych chmur pojawił się jaśniejszy obszar. Białe, smutne światło w ciągu paru sekund odkryło przede mną całą powierzchnię jeziora, nieliczne pływające na nim rośliny i skraj lasu, ze wszystkich stron tworzący ogromny krąg. Później chmury zakryły prześwit i wszystko przybrało szarą, nieokreśloną barwę deszczu.