Выбрать главу

Odszedłem od pozostałych. Przyszła mi do głowy pewna myśl, jakiś głos mówił mi, że byłem żywy, że trzeba żyć i walczyć o to!

***

– Żywy! Żywy! – powtarzałem sobie idąc. Potem zacząłem krzyczeć:

– Żywy! Żyyywyyyyy!

Parę razy ciąłem maczetą drzewa i pęki lian, robiąc dużo hałasu, by przekonać las, a także samego siebie, że byłem na nogach i gotów na wszystko, do cholery!

Nagłe osłabienie powstrzymało mnie od dajszych pokazów. Byłem na nogach, ale osłabiony. Przede wszystkim trzeba rozsądnie oszczędzać siły. Miałem przed sobą ciężką pracę.

***

Szedłem wzdłuż brzegu i jednocześnie skrajem lasu. W większości brzeg porośnięty był gęstwą trzcin, wysokich na dziesięć metrów i zasłaniających widok. Dalej był las, oddzielony od jeziora korytarzem szerokim na dwadzieścia metrów, bardzo wilgotnym, w którym rosły karłowate palmy w kształcie kapusty. Szukałem jakiegoś luźniejszego miejsca, gdzie dżungla nie stałaby naprzeciwko jeziora zielonym murem. Wypatrywałem strefy pośredniej, między lasem a wodą, suchej, którą łatwo będzie oczyścić, żeby wybudować dom.

To było pierwsze zadanie. Nic nie da się zrobić, dopóki najpierw nie znajdę suchego miejsca. Potrzebowaliśmy schronienia, niosącego odpoczynek i dającego możliwość ukrycia się. Taki był warunek przetrwania człowieka w tym środowisku. Bez tego będę tylko zwierzęciem o niewielkich naturalnych możliwościach obrony, błąkającym się, stale zmęczonym i już wkrótce bez środków do życia.

Wszystko było kwestią energii. Surowcem będą trzciny znad jeziora. Można było z nich zrobić wszystko: podłogę, meble, wygodne łóżka, ściany… Byłem też pewien, że dziewiczy las stwarzał niezliczone możliwości, jeśli tylko dysponuje się siłą i inteligencją.

Inteligencja była w tym środowisku moim jedynym atutem. Ja jeden z istot żywych w promieniu tysięcy kilometrów kwadratowych dookoła obdarzony byłem zdolnością wyobraźni. Zamierzałem wykorzystać ten dar maksymalnie.

***

Po paru godzinach marszu odkryłem to, czego szukałem: przestrzeń usianą oddalonymi od siebie drzewami, pokrytą gęstym kobiercem niskiej roślinności, która jednak nie oprze się intensywnej pracy.

Długo przemierzałem to miejsce. Między skrajem lasu a gołym pasem nad jeziorem było jakieś sześćdziesiąt metrów. Wkrótce znalazłem to, o co mi chodziło. Był to rodzaj polany, mniej więcej okrągłej, na której rosły jedynie dwa wielkie sereczniki, oddzielonej od wody rzędem drzew i ograniczonej dżunglą z drugiej strony; grunt, teraz zmiękczony przez deszcze, wydawał się solidny, i powinien szybko wyschnąć, gdyby przypadkiem przestało padać…

Wspiąłem się na jeden z sereczników, żeby lepiej obejrzeć polanę. Nadawała się doskonale. Oczywiście, było wiele do zrobienia, ale niczego lepszego nie można już było znaleźć. Oparłem się plecami o pień, siedząc okrakiem na gałęzi, żeby w spokoju odpocząć po marszu, i zacząłem wyobrażać sobie dom, który zbuduję na swojej nowej posiadłości.

Pozostaniemy tu na dłużej. Bóg jeden wiedział, kiedy uda nam się wrócić! Zapewne wiedział też, kiedy ktoś przez pomyłkę zabłąka się w okolicy, ale mnie na ten temat nic nie było wiadomo. Trzeba było zająć całą powierzchnię, która mi się trafiła. Stanowiła zbyt doskonałe miejsce, by tego nie wykorzystać albo wykorzystać tylko jej część. Byliśmy w nieprzyjaznym środowisku. Las już nam to udowodnił. No i był jeszcze ten słoń, ciągle nieobecny, ale na którego postanowiliśmy tutaj czekać. Po to tutaj byłem. Potrzebowałem więc obszaru ogrodzonego, tak by żaden atak z zewnątrz nie mógł zagrozić naszemu życiu.

Wokół niezbędne były umocnienia. Widziałem już tę palisadę! Bardzo wysoką, na jakieś cztery metry. Będzie przebiegać między drzewami, które posłużą za wsporniki. Ogrodzenie, od drzewa do drzewa, utworzy jakby nieregularne koło. Poza tym będzie chronione fosą, wykopaną na całym obwodzie, nie licząc innych pomysłów obronnych, które przyjdą mi do głowy. Czyli, powiedzmy… czterysta metrów palisady osłoni wewnętrzną przestrzeń o średnicy około sześćdziesięciu metrów.

Mały fort, fort pionierów, oto co musiałem wybudować. Było to jedyne rozwiązanie, żeby przeżyć. Dopóki nie będzie stał, dopóty nikt z nas nie będzie w pełni bezpieczny.

***

Najpierw zrobiłem próbę z trzciną. Większość stanowiły ogromne zielone rury, o pniach grubych niczym młode drzewa, przeciętych co pewien czas grubymi zdrewniałymi pierścieniami. Miały od ośmiu do dziesięciu metrów wysokości. Kora lekko ustąpiła pod ciosami maczety. Pięcioma uderzeniami zwaliłem taką jedną, wybraną spośród najgrubszych, prostym i czystym nacięciem.

Była pusta w środku, z niewielką zawartością białej, nieco kruchej substancji, z pewnością jadalnej. Mocnymi kopnięciami waliłem w pień. Bambus zatańczył, bardzo giętki, wydając melodyjne puste odgłosy, ale ani jedno włókno nie puściło. Moje marzenie było więc wykonalne.

Pociąłem wówczas drewno na kawałki, robiąc słupy i dzidę z najwyższej części, która była najcieńsza. Zapewne szpic jej wymagał jeszcze utwardzenia w ogniu, ale byłem przekonany, że nabywszy nieco wprawy – będę w stanie wyrabiać całkiem niezłe oszczepy. Potem pociąłem bambus na pałeczki, wzdłuż włókna. Można było z tego robić prymitywne łopaty, rynny, miski itd. Zostawiłem pociętą trzcinę na ziemi i wróciłem na polanę.

Trzeba było karczować. Rosło tu dwieście albo trzysta krzaków, małe palmy, jakieś kolczaste krzewy i inne kaktusy, które należało zlikwidować. Chciałem, żeby został tylko puszysty trawiasty dywan, a i to nie na całej powierzchni. Zrobiłem, co mogłem natychmiast, nie ścinając pni. Inaczej zawsze zostałyby jakieś małe pieńki, które przeszkadzałyby nam i o które potykalibyśmy się, kiedy życie w forcie już się unormuje.

Klęcząc kopałem w ziemi, dookoła pnia, mocnymi uderzeniami głęboko wbijając maczetę. Kiedy rozryłem już ziemię dookoła, wstawałem, chwytałem za krzak jak tylko to było możliwe i ze wszystkich sił ciągnąłem, by wyrwać go z korzeniami.

– Eeej!

Świństwa opierały się. Ciepły pot ściekał ze mnie w strugach deszczu, ale kiedy tylko wyrwałem jeden, rzucałem się na kolana przy następnym. Ta robota sprawiała mi prawdziwą radość. Za każdym razem, kiedy korzenie pękały i w końcu całe drzewko wychodziło z ziemi, odczuwałem gdzieś w środku niezwykłą radość. Nie miałem zupełnie ochoty przestać.

W ten sposób, nie szczędząc sił, oczyściłem co najmniej jedną trzecią całego terenu. Pod koniec dnia, kiedy zaczynało już się ściemniać, stanąłem przed swoim dziełem na szeroko rozstawionych nogach, z pięściami na biodrach, zadowolony. To dopiero jedna trzecia wstępnej roboty, ale byłem bez tchu, drżałem ze zmęczenia, byłem podrapany, pokaleczony przez kolce, z pęcherzami na dłoniach, które. teraz, kiedy przerwałem pracę, boleśnie piekły, ale nie przeszkadzało mi to delektować się własną radością.

Ruszałem się, mogłem jeszcze, byłem w stanie stawić czoło wszystkim: krokodylom, olbrzymim słoniom, wszelkim świństwom, które dżungla mogła wymyślić. Tutaj było terytorium ludzi i lepiej trzymać się od niego z daleka.

Potem ruszyłem na brzeg jeziora z myślą o znalezieniu jedzenia przed zapadnięciem nocy. Musiałem coś zabić. Z łatwością znalazłem kilka wodopojów, pełnych śladów i odcisków racic. Jak się zdawało, wiele zwierząt przychodziło tu się napić: nie będzie problemu ze zwierzyną, przynajmniej na początku.

Wkrótce znalazłem się nos w nos z małą świnią rzeczną, niezwykłego czarnego koloru. Rodzaj karłowatego dzika o długim ryju. Podszedłem powoli. Zauważyła mnie, ale najwyraźniej nie spłoszyłem jej. Gdy podchodziłem, przyglądała mi się okrągłym, zaciekawionym okiem, tak łagodnym, że powoli odłożyłem karabin.