Wybudowaliśmy dwie chaty, oddalone od siebie o dwadzieścia metrów, nadal w wypróbowanym systemie bambusa i plecionych palmowych liści. W jednej mieszkali Montaignes i Paulo. Drugą zajmowałem wspólnie z Małą, zgodnie z nowym układem w naszym życiu. Ponadto postawiliśmy mały hangar i złożyliśmy w nim drewno, licząc na składowanie tam również innych bogactw. Jego budowa zajęła nam zaledwie dwie godziny. W oddali, obok palisady, zamknięty kwadrat z palmowych liści osłaniał toaletę w postaci dziury o rekordowej głębokości, nad którą Montaignes ustawił wspaniały bambusowy tron o starannie opracowanym kształcie. Całość była składana i nadawała się do szybkiego przeniesienia, na wypadek gdyby, nasz pobyt miał się rzeczywiście przedłużyć.
Pewnego dnia palisada została ukończona.
Kosztowało nas to wiele dni prac budowlanych, kiedy pokryci błotem aż po czubek głowy ubijaliśmy i utwardzaliśmy podstawę każdego pala. Tysiąc osiemset bambusów, wszystkie dokładnie wycięte, jakby opiłowane, o zaostrzonych końcach, wystawało z ziemi na cztery metry w górę. Przez całe czterysta metrów, z pętlą zadzierzgniętą na każdym palu, przebiegało osiem rzędów lian, poziomo, w odstępach pięćdziesięciocentymetrowych. Na wysokości jakichś trzech metrów drzewa łączyły poziome deski, przywiązywane do pni ogromnymi węzłami z lian w kształcie krzyża. Ponadto, powbijane w ziemię w nieregularnych odstępach, bambusowe żerdzie o różnej długości wznosiły się ukośnie i przechodziły na drugą stronę palisady.
Docenić to można było dopiero z drugiej strony ogrodzenia. Pośrodku rozpoczynającej się w bałaganie dżungli wznosił się nagle ten patężny mur grubych czterometrowych słupów, wzmocniony grubymi węzłami lian i najeżony dziesiątkami ogromnych szpiców, sterczących na różnych wysokościach, zgrupowanych po dwa lub trzy bądź wystających samotnie, z częstotliwością mniej więcej jednego na dwa metry kwadratowe. Przypominało to gigantyczną bransoletę najeżoną gwoździami. Prymitywne, proste, solidne i agresywne. Podobało mi się szalenie. Był to mur obozu barbarzyńców.
Najlepsze referencje, by przeżyć w tej okolicy. Kiedy patrzyłem na nasze dzieło, ogarniała mnie duma. Cokolwiek by się teraz stało, byliśmy gotowi. Żaden gad nie przejdzie przez tę barierę. Drapieżnik również. Słoń prawdopodobnie byłby w stanie ją zniszczyć, ale nie od razu. Jeśli się za to weźmie, będziemy mieli czas, by się przygotować.
Kto oprócz nas potrafiłby wznieść w środku dżungli ten pomnik z drewna i lian? Kto oprócz nas potrafiłby sobie pozwolić, na granicy przeżycia, myśleć na wielką skalę i realizować zamierzenia?
My to zrobiliśmy. Takie rzeczy nie przytrafiają się każdemu i przyglądając się tej robocie zaliczyłem ją do największych osiągnięć mego życia; fort znad Jeziora Dinozaurów!
W ciągu dwudniowych polowań zabiliśmy dwieście dwadzieścia trzy jadowite węże różnych gatunków. Metoda była prosta. Montaignes zdjął z jakiegoś drzewa gniazdo szarych piskląt, dosyć dużych, zapewne szykujących się do wylotu. Przywiązywaliśmy je za nogi do drzewa i czekaliśmy w ukryciu. Sprawdzało się to za każdym razem. Węże zwabione piskami i hałasem, jakie robiły pisklęta, nadciągały jeden po drugim.
Zabijaliśmy je lancą, co pozwalało na zachowanie bezpiecznej odległości około dwóch i pół metra, a jeśli wbiło się ją za daleko, zawsze jeszcze pozostawało szybkie i ostrożne cięcie maczetą. W większości były to mamby, małe książęce mamby koloru czarnego z żółtym brzuchem, często trudne do trafienia bambusową dzidą, inne, zielone, dłuższe i grubsze, były łatwiejszymi ofiarami. Ich liczba była zadziwiająca. Rzucały się na nasze biedne ptaszki ze wszystkich stron, Już wielokrotnie czyściłem nasz fort, ale widząc ich obfitość obiecałem sobie zrobić to raz jeszcze.
Montaignes systematycznie zbierał jad do bambusowych tub. Otrzymał w ten sposób prawie pól litra substancji, którą rozcieńczył wodą. Tak przyrządzonym zielonym płynem posmarowaliśmy każdy obronny szpic wystający z palisady. Według encyklopedycznych wiadomości Montaignes'a jad mamby powoduje postępujący paraliż u ofiary, co następnie pozwala wężom na połknięcie ugryzionego zwierzęcia. Zostało nam trochę tej trucizny i Montaignes ukrył ją, pieczołowicie zatykając bambusową tubę za pomocą lepiku, który odkrył w korze niektórych drzew.
Za wspólnym porozumieniem wszystkich narodził się rytuał, który łączył nas z resztą świata. Przez trzy dni pośrodku fortu wypalał się martwy pień drzewa zwanego "spadkobiercą" – Heriteria hutiiitis, stwierdził nasz specjalista – którego zewnętrzna drewniana powłoka, nadzwyczajnej twardości, po obróbce nazywa się nangion.
Mała odpowiedzialna była za podtrzymywanie ognia, regularnie polewając zewnętrzną powierzchnię i usuwając zwęglone resztki ze ścianki wewnętrznej, co zmuszało go do coraz głębszego wżerania się w drewno. W ten sposób otrzymaliśmy pusty w środku walec nangionu, o długości około dwu metrów, który po ustawieniu na dwóch bambusowych stojakach powiązanych lianami stał się całkiem przyzwoitym tam-tamem.
Przez ten czas Mała i Montaignes sporządzili cztery pary pałek, wyrzeźbionych w czarnym i twardym drewnie, które także wypalali ogniem. Sprzęt ten dawał dźwięki nieco suche, bez melodyjnego pogłosu, były one jednak zróżnicowane – głębsze pośrodku i wyższe na krańcach – i niosły się daleko. Niczego więcej nie chcieliśmy.
Każdego wieczoru stawaliśmy wszyscy w rzędzie przed pniem, z pałkami w dłoniach, i waliliśmy przez godzinę.
– Pałam! Pałam! Pałam! Bam! Bam! Pałam! Pałam! Pałam!
Według układu, którego nauczyła nas Mała: Chodź! Chodź! Złe odejść! Chodź!
Nie wierzyliśmy w to zbytnio. Było jednak konieczne, by raz dziennie zwrócić się ku temu światu, który opuściliśmy. Dodatkowy sposób, żebyśmy nie stali się leśnymi zwierzętami. Każdy wkładał w to całe serce, początkowo wsłuchując się w rytm, a potem stopniowo dając się ponieść.
Pomału zdałem sobie sprawę, że ta godzina wołania do świata, zmuszając nas do skoncentrowania się na rytmie, dawała wspaniałą okazję do przemyśleń. Wybijając machinalnie rytm rozmyślałem o wielu problemach, które dotyczyły naszej grupy, albo pogrążałem się w bardziej osobistych planach. Początkowo ćwiczenie to przebiegało wśród oporów i wymuszonych uśmiechów, lecz stopniowo, po dziesięciu dniach, dla każdego z nas przekształciło się w przyjemność. Toteż wieczorem stawaliśmy przed pniem, z pałkami w rękach i śmiertelnie poważni.
Pierwszym wielkim sukcesem w naszym nowym życiu było osiągnięcie celu, który sobie postawiłem: wszystko zakończyć przed nadejściem kolejnej pełni księżyca. Nie było to puste wyzwanie. Przemyślałem sobie niesłychany ciąg kłopotów, które kolejno zwalały się na nas i sprawiły, że w końcu znaleźliśmy się tutaj. Wyciągnąłem z tego wniosek, że najważniejsze wydarzenia, atak M'Bumby i inwazja krokodyli ludojadów, miały miejsce podczas pełni księżyca. Na tej podstawie logiczne było sądzić, że dwukrotnie byliśmy ofiarami wpływu, jaki wywiera księżyc na dziką przyrodę.
Księżyc wywołuje szaleńcze pożądanie, przekształca ludzi w krwiożercze bestie i opętuje wariatów i mieszkańców ogrodów zoologicznych na całym świecie. Tutaj jego wpływ mógł przybierać jeszcze bardziej nieoczekiwane formy za przyczyną roślinności, oparów czy innych rzeczy. Stany nerwowego napięcia, okresy braku poczucia rzeczywistości, wszystko to zostało nam narzucone. Przeżyliśmy nadzwyczajne wydarzenia i wszystko pamiętaliśmy później jakby zdeformowane i przekształcone jakimś zewnętrznym urokiem. Niezwykłość otoczenia, delirium roślinności i jej niespotykane rozmiary dopełniły reszty i nasze umysły dały się ponieść.
Z tego wszystkiego wyciągałem wniosek, że należało się wystrzegać pełni księżyca i że tej szczególnej nocy, jeżeli ropuchy, żmije i pająki postanowią sprzymierzyć się przeciwko hipopotamom, to niech im będzie na zdrowie… Ale trzeba, by mała ludzka kolonia, pod osłoną palisady i ścianek swoich domków, pozostała poza całą sprawą.