Выбрать главу

Nic z tego nie rozumiałem. Czy Mała, mój mały klejnocik znad brzegu rzeki, kochała mnie naprawdę? Czy miała mi coś do zarzucenia? Czy minione wydarzenia zszokowały ją bardziej, niż przypuszczałem? A może po prostu byłem urażony afrykańskim zachowaniem, którego nie potrafiłem zrozumieć? Nie znałem odpowiedzi i na ogół dość szybko odsuwałem od siebie te pytania.

Miałem na głowie ważniejsze rzeczy. Na placu budowy prace postępowały. W niedalekiej perspektywie miałem przed sobą zagrożenie pełnią księżyca. Kłopoty mnożyły się. Wieczorem kładłem się wykończony, umysłowo i fizycznie, i w gruncie rzeczy było mi na rękę, że panienka miała humory. Sam będąc w niedobrym nastroju pozostawiałem ją naburmuszoną, nie czyniąc żadnego wysiłku. Czy to moja wina, że Afrykanki nigdy nie można zrozumieć?

Zmieniła się, kiedy nastała pełnia księżyca.

Najpierw ostatni raz obszedłem fort, taki mały obchód przed snem, kopniakami sprawdzając wytrzymałość podpór i w myślach rzucając wyzwania nocy i dżungli. Potem wśliznąłem się do mojej chaty i natychmiast zauważyłem, że coś się zmieniło.

Mała uśmiechała się patrząc, jak wchodzę. Była naga na bambusowym łożu. Nie dość, że naga: leżała na boku, z wyprężonymi piersiami, eksponując w świetle księżyca cudowne zaokrąglenie swych bioder. Przypatrywała mi się łagodnie, a w oczach miała czuły błysk, którego dawno już u niej nie widziałem.

Ułożyłem się na łóżku zmęczony, nie mając ochoty zwracać na nią uwagi. Poruszyła się, przysunęła do mnie i objęła mnie wpół. Jej dłoń delikatnie przesunęła się po mojej piersi, potem po brzuchu, wzbudzając pierwszy dreszcz. Otrząsnąłem się. Zaśmiała się cicho, po czym uklękła przede mną, z dłońmi na moich ramionach. Oparła swoje czoło o moje, a w oczach miała pełno niedomówień. Popchnęła mnie głową, jakby mnie zaczepiając.

O ile dobrze ją zrozumiałem, chciała się pogodzić.

Osunęła się na łóżko i zaśmiała się, patrząc na mnie. Pięknymi dłońmi zaczęła pieścić swoje piersi.

– Elias? Mąż Elias?

– Tak – odpowiedziałem z powątpiewaniem.

Wybuchnęła śmiechem przykładając obie dłonie do twarzy, jakbym powiedział jakieś głupstwo. Potem objęła mnie, po drodze potarła piersiami o moją twarz i zanurkowała w dół. Rozpięła mi spodnie i zaczęła się mną bawić. Z jej gardła wydobywały się ciche pomruki zadowolenia. Jej długie białe ciało, rozciągnięte w świetle księżyca, falowało w odległości paru centymetrów od moich dłoni.

Chwyciłem ją za biodra i piersi. Jęknęła radośnie i wygięła się. Przycisnęła moje dłonie do skóry, abym pieścił mocniej; zmusiła mnie do ciaśniejszego objęcia i przesuwała się powoli, tak by podsuwać mi kolejno wszystkie części swojego ciała. Opadłem na nią, w ciepło jej skóry. Jej usta i małe ząbki nie próżnowały, gryząc mnie lekko w szyję.

Rozwarła się miłośnie i przyjęła mnie wewnątrz z długim westchnieniem. Bardzo szybko zaczęła się domagać więcej.

Chciała więcej. I mocniej. Przekazywała mi tę ogromną żądzę, która ją wypełniała, nakłaniała mnie, bym ją kochał jeszcze gwałtowniej. Wykręcałem ją, rozdzierałem, orałem. W naszej małej chatce miłość przerodziła się w burzę, na łożu i dookoła niego.

Kiedy rzuciła mnie, pozbawionego sił, w poprzek łóżka, pozostałem na brzuchu i pragnąłem już tylko pięknych snów. Ona wstała śmiejąc się. Jak przez mgłę widziałem, jak zapala kawałek dukume, kory, której dym działa jak afrodyzjak. Gestami i uroczą mimiką dała mi do zrozumienia, że dzięki dukume moje przyrodzenie ponownie stanie się twarde i silne. I zaczęła się pieścić między udami.

– Potem, ty przyjść. Tutaj, jeszcze dobrze. Hi! Hi! Bardzo dobrze! Uniosła palec w kierunku płonącego dukume, które zamocowała pod sufitem.

– Światło, dobrze! Lepiej widzieć! Ty widzieć ja? I przeciągnęła się na łóżku, z rozłożonymi udami, przegięta, z dłońmi na piersiach.

– Hi! Hi! Ty widzieć ja? No już! Ty przyjść!

Wsunęła moją dłoń między swoje uda i zaczęła mnie pieścić, długo, niezwykle łagodnie. Prowadziłem ją, pokazując, jak to robić jeszcze lepiej. Natychmiast zabrała się do dzieła. Potem zażądała mnie znowu, i wziąłem ją ponownie. Kiedy leżałem wycieńczony, przysunęła się do mnie na nowe pieszczoty, jeszcze łagodniejsze i gorętsze, i jeszcze kilkakrotnie pogrążyłem się w jej rozkoszach. Wrzeszczała od paru godzin bez opamiętania, na granicy wytrzymałości gardła. Bałem się, że ją złamię, ale jej drobne silne ciałko wytrzymywało, wczepiało się we mnie i domagało się jeszcze.

Sen zmorzył nas razem, o wiele później, ciasno przytulonych do siebie.

***

Każdego ranka chodziłem "na kawę" do Paula i Montaignes'a, o jakieś dwadzieścia metrów od mojej chaty. Kiedy przychodziłem do nich. Stary zawsze był już na nogach; wstawał przed wszystkimi.

Prażąc, za radą Montaignes'a, nasiona owoców cola, bogatszych w kofeinę niż orzeszki, jak powiedział mistrz, Paulo otrzymywał ziarna, które, po drobnym zmieleniu, dawały w połączeniu z gorącą wodą ciemny i gorzki napój, nieco przypominający niesłodzoną cykorię. Wspominając z westchnieniem, że poszedł do lasu, bo Niemcy wprowadzili kartki na kawę, nazwał ten napój erzac. Każdego ranka cierpliwie ucierał sobie nową porcję.

– Ej! Elias!

Miał przestraszone, szeroko otwarte oczy, spod szortów wystawały jego łukowate nogi, rezultat połączenia obciętych spodni i miesiąca ciężkich robót, włosy miał zmierzwione, a na twarzy resztki snu. Pił, trzymając w ręku bambusową łyżeczkę.

– Niepokoiłem się, Elias! Wszystko w porządku? Na pewno?

– No tak! O co chodzi?

– A jak się miewa pani Elias, dobrze? Biedna Mała! Jak ona cierpiała przez całą noc! Słyszałem, jak krzyczała, aż mi to sprawiało ból! Mam nadzieję, że nie naderwała sobie gardła? Drogi sąsiedzie! Cooo?

Natychmiast spojrzałem w inną stronę, zażenowany. Myśl o hałasie, jakiego narobiliśmy, wprawiła mnie w zakłopotanie. Z natury jestem dyskretny, i zwolennikiem prywatności spraw intymnych. Ponadto nie lubię przeszkadzać kolegom, zwłaszcza kolegom, którzy mają za sobą kilka tygodni samotności w dżungli, odgłosami moich miłosnych zmagań. Tego się nie robi.

– Ojeeeej, nie bój się, żartuję! Już nie jestem w wieku, kiedy człowiek przejmuje się podbojami innych… Chcesz erzacu?

Podał mi kubek tego świństwa z colą, do którego zresztą zaczynaliśmy się już przyzwyczajać.

– W tysiąc dziewięćset… – zaczął Paulo przecierając oczy – żebym się nie pomylił… w tysiąc dziewięćset trzydziestym szóstym może. To już tyle lat! Byłem jeszcze w Marsylii. Byłem dzieciakiem. Pracowałem na nocną zmianę w burdelach, siedziałem w recepcji. No więc była taka jedna z dobrego domu, która przychodziła, żeby dać się przelecieć, aż przyjemnie było posłuchać. Ale miała głos! W recepcji tylko ją było słychać. Miała gadane! Tyle miała do powiedzenia, że aż klienci się skarżyli, że ich to dekoncentruje. Sławna była ta kobieta. Była żoną jubilera z ulicy de Rome. Wyższe sfery…

Popił łyk erzacu, skrzywił się i skierował wzrok ku lekko szarawemu niebu.

– No więc… Wyobraź sobie, Elias… Co najmniej dziesięć przekleństw i ordynarnych wyrazów poznałem właśnie od niej, od tej żony jubilera.

Na progu domu pojawił się Montaignes, z oczami zmrużonymi od niewyspania, cały uśmiechnięty.

– Cześć Elias. Dobrze spałeś? – spytał mnie, znacząco mrugając. – Widziałeś, co wczoraj znalazłem?

Zaciągnął mnie do chaty, żeby pokazać swoje ostatnie cudo. Tego ranka był to bukiet rachitycznych i poskręcanych kwiatów o małych żółtawych kulkach.