– Wspaniałe – powiedziałem. – No i co?
– No i powąchaj!
Roztarł jedną kulkę między palcami i w powietrzu rozszedł się niesamowity zapach: połączenie jaśminu, pieprzu i jakiejś woni łagodniejszej, jakby ambry.
– Ładnie pachnie. Co to jest?
– Nie mam pojęcia. W okolicy jest pełno gatunków, o których nigdy nie słyszałem. Będę musiał zająć się klasyfikacją…
Cholerny Montaignes! Nazbierał już nieprawdopodobny stos najróżniejszych przedmiotów. Ich chata, podobnie jak nasza, miała kształt małego domku, z drzwiami i trzema oknami, zbudowanego z liści palmowych i bambusów, długiego na dziesięć metrów i szerokiego na sześć.
Na połowie Montaignes'a walały się w nieładzie pęki wielobarwnych piór, poukładane kawałki kory, owady nadziane na kolce od krzewów. Nieprawdopodobne ilości łupin od orzechów zawierały próbki lepików, naturalnych barwników, wyciągów z roślin, jadów i jeszcze innych rzeczy; leżały tu przemieszane liście różnych drzew, kości, kompletna czaszka drapieżnego ptaka, sokół, nietoperze oraz metalowy grot strzały, którego odkrycie stanowiło dla Montaignes'a szczególnie wzruszające przeżycie.
Po drugiej stronie chaty połowa Paula tworzyła z tamtą duży kontrast. Było tam łóżko. Bambusowy stół. Na ścianie wisiała maczeta i to wszystko.
Wyszliśmy, po czym, jako że każdy był już trochę głodny, spokojnym krokiem skierowaliśmy się w stronę kuchni. Był to ładny budynek w kształcie litery L, zapewne najbardziej udana budowla w forcie. Pięć metrów z przeznaczeniem na utensylia, stół o grubych, solidnych nogach, skrzynie w charakterze szaf. Świetlica ta, miejsce posiłków i spotkań, mogła być według życzenia albo całkowicie zamknięta, albo całkowicie otwarta. Ścianki zbudowane były z bambusowych ram, na których rozpięliśmy plecionkę z grubych zielonych palmowych liści. Ścianki te były ruchome i dzięki przemyślnemu systemowi nacięć, autorstwa Paula, można było je zamontować. W "pokoju" narożnym, długości około trzech metrów, mieściły się paleniska i zapas drewna. Po drugiej stronie drzew, na przestrzeni, którą można by nazwać "zapleczem kuchennym", znajdowały się zapasy wody pitnej oraz przykryty matą dół na zużytą wodę.
Ociągaliśmy się, ogryzając resztki mięsa karłowatej antylopy, nieco twardego, lecz o wyrazistym smaku, popijając erzacem. Czuliśmy się. trochę nieswojo, nie bardzo wiedząc, co robić. Od ponad miesiąca wstawaliśmy o świcie, by rzucać się w wir pracy aż do późnej pory kolacji i pójścia spać. A teraz wszystko było zakończone. Nie mieliśmy już do wykonania żadnych szczególnych czynności i czuliśmy się jak bezrobotni.
Paulo rozglądał się dookoła, dumny, choć jakby niepewny siebie.
– No co… Piękne to, nie? Nie bardzo wiadomo, po co to zrobiliśmy, ale jest to piękne!
Montaignes uśmiechał się, spokojny, mrużąc oczy, by lepiej rozejrzeć się po okolicy. Od pewnego czasu nie nosił już swojej przepaski. Jego szkiełko od okularów zwisało mu z szyi, zawieszone na roślinnym włóknie. Od czasu do czasu, z miną starego generała, przystawiał je do oka, by sprawdzić jakiś drobiazg lub przyjrzeć się czemuś szczególnemu. Ale przez większość czasu nie posługiwał się nim wcale. Powiedział nawet, że "wzrok to zespół kodów łączących widzianą rzecz z mózgiem" i że wystarczyło mu, by "dobrze" widzieć, zmienić kody. Nieostra zielona palma: drzewo. Ząbkowana zielona masa: paprocie. Jakiś wielki kształt, który się pochyla i podnosi: Elias kopiący w ziemi maczetą. Okazuje się, że bardzo szybko można się w tym rozeznać.
Bierze się pod uwagę drobne wskazówki, zmiany światła… Jest inaczej… ale ciekawie.
Spośród nas wszystkich on i Mała przeszli najgłębsze przemiany. Montaignes był cherlawy, bo całą młodość strawił na studiowaniu, siedząc, bez ćwiczeń cielesnych. Fizycznie był nastolatkiem, kiedy do nas dołączył. Ekspedycja i siłowe prace nadały mu wygląd dorosłego. No, nie jakiegoś siłacza! Ale dobrze zbudowanego. Długie mięśnie, cienkie, ale solidne. Wyrosła mu broda, długa i delikatna, nadając ostrość jego rysom, a twarz okalały kręcone włosy, bardzo już długie.
Chodził z obnażonym torsem, w szortach z przerobionej panterki, z maczetą zawieszoną na plecach. Chodził boso i w milczeniu cierpiał podczas pracy. Teraz jego stopy okryły się zrogowaciałą warstwą, której pozazdrościć mu mogła nawet Mała.
Paulo i ja uparcie zachowywaliśmy nasze buty, które z czasem zamieniły się w sandały, poprzywiązywane coraz bardziej skomplikowanymi systemami sznurowadeł z lian.
– Chcecie się przejść? – zapytał Montaignes. – W okolicy jest wiele ciekawych rzeczy…
Poza godzinami swojej warty i prac w forcie od jakiegoś czasu Montaignes stał się niewidoczny. Najczęściej wychodził nikogo nie informując i powracał dopiero dużo później, zawsze z upolowaną zwierzyną i sporym zbiorem owoców. Po miesiącu doskonale poznał okolicę, czego nie można powiedzieć o nas. Przyjęliśmy jego propozycję. Każdy wziął trochę prowiantu i zdecydowaliśmy się wyjść poza fort.
– Nie bierzesz swojego karabinu. Mały? – zdziwił się Paulo.
– Nie, może być potrzebny Małej. Mam swoją broń, to mi wystarczy!
I pokazał nam długą bambusową rurkę, którą rzemieniem mocował na swoim ramieniu. Co najmniej metrowa dmuchawka, do której dorobił tuzin wspaniałych malutkich strzał w kształcie stożków, zakończonych ostrzem z kości.
– To ptasie żebra – wyjaśnił – zaostrzone maczetą. Parę godzin na każdą. Tylko niech żaden tego nie dotyka! Paulo gwałtownie cofnął rękę.
– Zatrute?
– Tak. Jadem, który został po wężach.
– I… to działa?
– Doskonale.
– A żarcie nie będzie przez to zatrute? – spytał Paulo.
– No nie, pacanie – odparł Montaignes naśladując marsylski akcent. – Już dawno byśmy odwalili kitę! Jemy to od dwóch tygodni!
Ze skór zwierzęcych zrobił sobie podłużny pojemniczek pełniący funkcję kołczana, który stale nosił przy biodrze.
– Następna konstrukcja – łuk! – obiecał. – Zrobię go z palmowej gałęzi. Ale nie mam jeszcze dobrego rozwiązania na cięciwę. Plecione włókno z liany… albo zwierzęce jelito…
Nawet jego chód się zmienił. Zdaliśmy sobie z tego sprawę już od pierwszych godzin. Pozostający w tyle Paulo pomstował.
– O kurwa, Montaignes! Pali się, czy co? To ma być maraton, czy niedzielny spacer budowniczych?
Faktycznie Montaignes drałował przodem, skórzany kołczan obijał mu się o tyłek, stawiał długie, elastyczne kroki odbijając się od ziemi gołymi stopami, stale zbaczając z drogi, dotykając jakiejś kory, unosząc do oka monokl, by przyjrzeć się jakiemuś drobiazgowi, i co chwila przywołując nas, by pokazać niesamowicie koronkowy liść paproci albo wyjaśnić pasjonującą historię wyschniętych odchodów leżących pod kępą traw.
– Jeśli to ma być maraton, to mi powiedz – rzęził Stary. – Ja startuję w kategorii "budowniczych", wracam od razu.
– Ależ nie! Chodź, pokażę ci pułapki!
I Montaignes zaciągnął nas na drugą stronę jeziora. Dzień był jasny, słońce zasłonięte cienką warstwą chmur dawało białe światło, powietrze było gorące i ciężkie. Na brzegu, pomiędzy masywami gigantycznych trzcin i skrajem lasu, zauważyłem to już wcześniej, znajdowały się liczne zbiorniki wodne, do których przychodziły różne zwierzęta. Pięć z nich Montaignes zamienił w pułapki. Zabronił nam się tam zbliżać, oprowadzając nas z daleka i komentując.
– Tutaj, pod korzeniami, są sidła. Jeszcze nic się nie złapało, ale nie tracę nadziei. A dalej są doły, widzicie je teraz?
Na początku swoich eksperymentów z pułapkami wybrał rozwiązanie najprostsze: dół najeżony zaostrzonymi i zatrutymi bambusami. Nic szczególnego. Wyczynem było dopiero niesamowite zamaskowanie otworu. Była to pokrywa z liści i gałązek przemieszanych z gnijącymi kawałkami poszycia, odpowiednio do okolicznego terenu. Rezultat: pokrywa, nadzwyczaj delikatna, gotowa runąć pod ciężarem każdego małego zwierzęcia, była całkowicie niewidoczna.