– Najtrudniejsze – wyjaśnił – jest zamaskowanie dołu elementami z danego środowiska, tak by nie zakłócić wyglądu otoczenia. Długo obserwowałem. Zwierzęta bezustannie wąchają ziemię. Trzeba przykryć dół tym, co leży w pobliżu. Inaczej zaraz wyczują, że coś jest nie w porządku. Poza tym nie wolno niczego uszkodzić, bo zaraz zauważą i pójdą pić gdzie indziej.
Jego ostatnie pułapki znajdowały się dokładnie naprzeciwko fortu, na przeciwległym brzegu jeziora, bardzo daleko od naszych pieleszy.
– Montaignes, to niemożliwe! Poznałeś już cały brzeg? Nie wiedziałem, że zapuszczasz się aż tak daleko!
– No, poznałem nie tylko jezioro. Znam też różne zakątki w dżungli…
Opuściliśmy spokojne brzegi i niewiarygodnie gładką taflę wody o tej samej barwie co niebo, by zagłębić się w dżunglę. Blisko jeziora las był przyjemniejszy i "lżejszy" od tego, który poznaliśmy wcześniej. Tu, jak gdzie indziej, królowały wielkie drzewa tworzące praktycznie ciągłe sklepienie. Różnica polegała na średniej warstwie, najbardziej urozmaiconej, od dwudziestu do trzydziestu metrów nad ziemią, która istniała wyłącznie w postaci gigantycznych paproci uczepionych kory oraz nieodłącznych lian. Natomiast nieodmiennie przestrzeń na ziemi pomiędzy ogromnymi pniami zajmowała dolna warstwa krzewów, również owocowych krzaków, wysokich na metr do metra pięćdziesięciu.
Po chwili Montaignes zaczął zachowywać się dużo ciszej i ostrożniej, machając do nas niecierpliwie z powodu hałasu, jaki powodowały nasze kroki.
– Ciszej! Ciszej! To bardzo ważne miejsce! Nie róbcie hałasu! Zaskoczony jego autorytatywnym tonem Paulo najwyraźniej musiał się pohamować, by nie wyrzucić z siebie długiej zwykle w takich wypadkach tyrady. Montaignes imponował nam. Poruszał się ze swobodą kogoś, kto zna okolicę na pamięć, wyprostowany i dumny, niczym pan na swoich włościach. Paulo i ja nagle poczuliśmy się jak debiutanci.
– Tam – szepnął Montaignes. – Widzicie tę polankę? Pośród niskiej roślinności roztaczał się szeroki, ogołocony krąg średnicy jakichś trzydziestu metrów, na którego obrzeżu rosło kilka gigantycznych pni gatunku stromboria, siedemdziesięciometrowych drzew, z opadającymi kaskadami lian. Nad tym wszystkim panował najgłębszy spokój. Ciszę mącił jedynie śpiew odległych ptaków.
– Patrzcie – szepnął ledwie dosłyszalnie Montaignes – tutaj jest moja najważniejsza "strefa mordu", chociaż zwierzęta zaczynają już się na niej poznawać.
– Tutaj polujesz?
– Nie. Tutaj są wyłącznie pułapki. Porobiłem je wszędzie. Paulo uśmiechnął się szeroko.
– Nie? – szepnął. – A gdzie je porobiłeś?
I Montaignes nam pokazał. Te nieco jaśniejsze plamy liści na ziemi: doły, głębokie na pięćdziesiąt centymetrów i najeżone ostrymi bambusami. Nieco prostsze od innych liany wśród wiązek spadających z drzew utrzymywały kloce drzewne, służące jako przeciwwagi. Do drugiego końca przywiązane były bambusowe kraty i kolce najeżone zatrutymi ostrzami. Ziemia usłana była lianami, które uruchamiały pułapki, kiedy jakieś zwierzę się w nie zaplątało.
– I działają?
– Nie wszystkie – przyznał skromnie twórca. – Liany nie pozwalają na dostatecznie szybki ruch. Nie są tak gładkie i jednolite jak sznury. Często znajduję uruchomione pułapki, kolce drzewne czy kraty, które spadły na ziemię, ale zwierzę zdążyło uciec. Dlatego wymyśliłem takie strefy. Jeżeli ustawi się pułapki co parę kroków na przestrzeni kilku metrów kwadratowych, to jeśli trafi na zwierzaka bardziej tępego od innych, któraś pułapka musi zadziałać do końca i wtedy to się opłaci.
– Matko Boska! Montaignes! I dużo masz takich miejsc?
– W lesie cztery – odpowiedział spokojnie Montaignes. – Nie zaprowadzę was tam, bo są uruchomione. Przywiązuję pośrodku małego indyka albo innego żywego ptaka i drapieżniki zaraz się schodzą, przez cały dzień.
Ale najbardziej zadziwił mnie nieco dalej, kiedy wskazał nam wielki kolczasty krzew, pozornie nieprzystępny, pod który wśliznął się że zwinnością węża. Słyszeliśmy, jak usadawia się wewnątrz, po czym, bardzo powoli, zielony bambus dmuchawki, niemal niewidoczny, wysunął się z krzaka.
– Widzicie tę gałąź? – zapytał krzak.
O jakieś siedem albo osiem metrów dalej z ziemi wystawał kawałek złamanej, gnijącej gałęzi.
– Tam zakładam przynętę – mówił dalej kolczasty krzew. – A kiedy oprę sobie dmuchawkę na rozwidleniu gałązek, mam ją akurat na celowniku. Potamoszera albo antylopa przychodzi i piffit!… trafiam za każdym razem.
Wyszedł czołgając się na plecach, rozpromieniony.
– No… – dodał – prawie za każdym.
– I długo tak czekasz, wśród tych kolców?
– No, trzy albo cztery godziny, to zależy. Wszystko mi jedno. Przyjemnie jest posiedzieć bez ruchu. Po jakimś czasie ma się wrażenie, że już nigdy nie będzie się można ruszyć. Słyszy się wszystko dookoła, najmniejsze szelesty. Człowiek staje się drzewem, częścią składową lasu. Wtedy dopiero, nie wcześniej, przychodzą ofiary. Kiedy się jest statycznym, jak las… to bardzo dziwne… i pasjonujące!
Następnie Montaignes, coraz bardziej radosny, najwyraźniej szczęśliwy mogąc pochwalić się swoimi skarbami i tym, jak świetnie daje sobie radę, zaprowadził nas na zwiedzenie tego, co nazywał swoim "sadem". Był to spory obszar lasu, w którym, wśród poszycia, występowały niewiarygodne ilości najróżniejszych gatunków owoców. Były tu klasyczne mangowce, przypominające karłowate jabłonie, liczne (co najmniej dziesięć) odmiany bananowców rosnące w gęstych palmowych kępach oraz inne gatunki o nieprawdopodobnych kolorach i kształtach…
– To niesamowite – zwierzał się Montaignes. – Nie znam nazw nawet trzeciej części tego, co tutaj rośnie. Po prostu fantastyczne bogactwo gatunków!
Były tam wielkie orzechy o żółtych łupinach, "lekko kwaskowe, lecz o miękkim miąższu". Były białe owoce w dziwaczne zielone plamki, najeżone wypustkami, "jadalne, lecz bez wyraźnego smaku, sycące i mdłe". Były jakieś długie rzeczy w kształcie awokado i koloru bakłażanów. Były też niewiarygodnie małe figi, jasnoniebieskie, niemal turkusowe.
– Pyszne, ale niestety jest ich niewiele. Każdy krzew rodzi jedną albo dwie i wygląda na to, że cykl dojrzewania jest długi. Spośród tych, które próbowałem, żadna, dotąd nie odrosła. A na przykład te wielkie żółte owoce wyrosły ponownie w niecałe trzy tygodnie.
– Jak to? Próbowałeś nie wiedząc, co to jest? – spytał nagle Paulo.
– No wiesz… potrzebny był królik doświadczalny, więc zostałem nim.
Roześmiał się szczerze.
– Jadłem jedną próbkę dziennie. I nie umarłem. To się nazywa mieć szczęście!
– Ty chyba zwariowałeś! – wrzasnął Paulo.
– Ależ nie, jestem ostrożny…
Zjadał połowę dżungli nie wiedząc, co bierze do ust, i twierdził, że jest ostrożny!
– Popatrz, na przykład tego nie ruszałem. Jestem pewien, że jest szkodliwe.
– Tak – potwierdziłem. – Wygląda podejrzanie. Był to czerwony, podłużny owoc, lśniący jakby go polakierowano, rosnący kiściami na czymś w rodzaju rododendronu.
– A nie widziałeś gdzieś przypadkiem kawy? – spytał Paulo.
– Nie, na razie nie. Przecież bym przyniósł. Są natomiast kakaowce, ale kawy nie ma.
– A tytoń? Widziałeś może tytoń?
– Nie… A szukałem, możesz mi wierzyć! – odparł śmiejąc się. – Ale cierpliwości. Nauka robi postępy! Jestem pewien, że znajdę jeszcze mnóstwo ciekawych rzeczy. Cierpliwości…
Spacer ten sprawił nam ogromną przyjemność. Od bardzo dawna, a ściślej od czasu naszej kłótni po zamordowaniu słoniątka, nie spotkaliśmy się we trójkę tylko po to, żeby być razem. Tamta, odległa już awantura nie pozostawiła śladów. Żaden z nas już o niej nie myślał.