Выбрать главу
***

Życie wróciło do dawnego rytmu.

Liczba nacięć, które Montaignes codziennie wyrzynał na głównym słupie świetlicy, wskazywała, że upłynął siedemdziesiąty dzień, odkąd przybyliśmy nad Jezioro Dinozaurów.

Człowiek może się przyzwyczaić do wszystkiego, strawić każdą tragedię i dowolną sytuację. Najczęściej zabija ludzi utrata nadziei, brak woli przetrwania wobec wydarzeń, które nagle wydają się zbyt ciężkie. My walczyliśmy, co zaowocowało objęciem tego zakątka w posiadanie, i teraz czuliśmy się tu zupełnie swobodnie.

Brak wygód już nam nie dokuczał. Erzac stał się porannym napojem całkiem do przyjęcia, zwłaszcza od kiedy Paulowi udało się dodać do niego kakao. Stary zbudował sobie także leżak i długie wieczorne godziny spędzał w nim na medytacjach, niczym emeryt. Montaignes natomiast coraz więcej czasu poświęcał przyrodzie. Wielokrotnie niepokoiliśmy się już o niego, kiedy wracał bardzo późno. Ja ożeniony byłem z piękną dziewczyną, całkowicie wyzwoloną, której pragnienia były ściśle określone w czasie. Życie płynęło dalej…

***

Teraz już każdy z nas miał swoją dmuchawkę i własny kołczan strzał. Spędzaliśmy na ćwiczeniach całe popołudnia, rywalizując ze sobą. W strzelaniu do celu Montaignes był nie kwestionowanym mistrzem dzięki cechującej go precyzji, a w polowaniach – dzięki swej wyjątkowej cierpliwości. Kiedy Paulo i ja siedzieliśmy nieruchomo w krzakach przez godzinę, mieliśmy ochotę zagwizdać na zwierzynę, żeby szybciej nadeszła. Po dwóch godzinach ogarniała nas nieodparta chęć spalenia dżungli, wycia i przebiegnięcia stu metrów, ile sił w nogach.

Ja byłem natomiast mistrzem w rzucie maczetą do tarczy i do żywych stworzeń. Paulo, wraz z Małą, najchętniej oddawał się łowieniu ryb. Dziewczyna znalazła w jeziorze duże szare ryby, nieruchawe, o zwolnionych reakcjach. Oboje spędzali po parę godzin z nogami w mule, trzymając w rękach bambusowe oszczepy, zawzięci, nieruchomi, gotowi do uderzenia. W dziewięciu przypadkach na dziesięć pudłowali, ale w końcu wystarczała jedna taka ryba, żeby zapewnić nam posiłek.

Montaignes, wyczerpawszy uciechy płynące z wynalezienia dmuchawki i napotykając problemy techniczne w konstruowaniu łuku, zrobił dla nas proce. Sprzęt ten składał się z długiego pasa, wyciętego ze skóry potamoszery, i zakończony był małym kwadratem utrzymującym pocisk.

Szybko osiągnęliśmy biegłość w sztuce kręcenia procą tak, by wypuścić jeden koniec dokładnie w takim momencie, żeby pocisk poleciał w kierunku celu. Znajdowaliśmy jednak bardzo mało kamieni, z wyjątkiem dna jeziora, jeśli pogrzebało się w mule.

Ulubioną bronią naszej małej kolonii, nie licząc karabinów, które stale utrzymywaliśmy w dobrym stanie i naładowane, pozostała dmuchawka, wraz z towarzyszącą zatrutą strzałą.

Świetlica powoli zapełniała się skórami węży oraz antylop, cybetek, wiewiórek oraz małpiatek potto, które śpią podwieszone u gałęzi.

Montaignes zajął się także uprawami po zewnętrznej stronie palisady. Zasadził tam wiele gatunków roślin, pochodzących z jego "sadu", i w ten sposób zamierzał wydatnie zmniejszyć częstotliwość długich wypadów po żywność. Niedługo wychodzić już trzeba będzie tylko po mango, ignamy i banany, które spożywaliśmy na skalę przemysłową.

Kiedy zastanawiałem się nad jakimś zajęciem, przyszła mi do głowy myśl o zbudowaniu łodzi. Nie miałem nic do roboty. Prace w obozie nie zajmowały dużo czasu. Piroga, albo coś w tym rodzaju, byłaby. dobrą inwestycją na przyszłość.

Zacząłem nad tym myśleć. Wspomnienie Małego Ludzika, w przerażeniu czepiającego się naszej wywróconej pirogi, i jednego uderzenia ogonem, które wystarczyło krokodylowi, by ją do tego stanu doprowadzić, zniechęciło mnie do tego typu łodzi. W drodze powrotnej nie było mowy o uniknięciu Sanghi i tego wszystkiego, przez co już przeszliśmy, a więc i ludojadów, i wszystkich pozostałych miłych specjalności miejscowych.

Potrzebowaliśmy czegoś stabilnego, co zapewniłoby zarazem wygodę i swobodę ruchów, umożliwiającą obronę.

Więc? Transatlantyk? Skromniej, drobnicowiec? Bambusową platformę?

Wezwałem Montaignes'a i przedstawiłem mu swój problem.

– Hmmm… – powiedział. – Bambusową platformę jest łatwo zrobić, ale nigdy nie uzyska się stabilności i od pierwszej chwili będziemy przemoczeni.

– O ile któregoś dnia się po prostu nie rozpadnie… Myśleliśmy, porównywaliśmy, wymienialiśmy, aż w końcu podjęliśmy decyzję – po olśnieniu Montaignes'a.

– Dwie pirogi! � wykrzyknął.

– Ciekawe. Więc mnożymy ryzyko przez dwa, tak?

– Nie Mam na myśli dwie pirogi połączone ze sobą, tak jak te łodzie polinezyjskie. Robią to, żeby mieć stabilność na falach.

Znałem ten system, bo kiedyś zajmowałem się w tamtych stronach handlem między wyspami, pływając właśnie w takiej pirodze z wysięgnikiem. Natychmiast podjąłem tę myśl.

Postanowiliśmy wyruszyć całą grupą na poszukiwanie odpowiedniego drzewa. Musiało być wysokie co najmniej na dwadzieścia metrów, a drewno twarde, ale jednocześnie nie za trudne do obróbki. Wełniak byłby tu idealny. W pobliżu rosło ich wiele, ale wszystkie stały mocno. Potrzebowalibyśmy dwóch miesięcy, by ściąć któryś z nich maczetą.

Wystarczyły natomiast trzy dni, by znaleźć pień chlebowca, który runął niedawno, a zatem jeszcze nie przegniły, długości dwudziestu sześciu metrów i obrośnięty co najmniej dziesięcioma metrami gałęzi. Zlikwidowanie ich zajęło nam dwa dni. W wyniku tej pracy otrzymaliśmy długi walec o średnicy mniej więcej jednego metra i jako tako regularny.

– Dobra – zadecydowałem. – Zabieramy go!

***

Była to jedna z tych tytanicznych prac, w których rozpoczynaniu nie mam sobie równych. Zadanie ogromne, które zajęło nam dalsze dni. Na początku, przez kilka godzin, usiłowaliśmy pień przetoczyć, wytężając wszystkie siły. Za każdym nadludzkim wysiłkiem zyskiwaliśmy dobrych dziesięć centymetrów, stękając, pocąc się i walcząc z okolicznymi drzewami. Wysłałem wówczas wszystkich do lasu, z zadaniem dostarczenia jak najwięcej prostych gałęzi, które moglibyśmy podłożyć pod pień.

Następnego dnia rozpoczęła się prawdziwa praca. Obwiązaliśmy pień lianami niczym baleron. Stanąłem na jednym końcu, mocno zaklinowałem dłonie pod spodem i EEEEH! Unosiłem go na krótkie chwile. Pozostali korzystali z tego, by szybko wsuwać pod drzewo swoje gałęzie. Odpoczywałem. Nabierałem powietrza i ponownie podnosiłem swoje dziecko. Po pewnym czasie stało się możliwe przetoczenie pnia na rozłożone już gałęzie, co utworzyło pod nim szczelinę, w którą dało się wsunąć następne.

Paulo i ja zaprzęgliśmy się do lian. Montaignes i Mała pracowali przy kołach. Kiedy ciągnęliśmy, pień przesuwał się dość łatwo, tocząc się po gałęziach. Tamtych dwoje biegało z tyłu, podnosząc uwolnione gałęzie, po czym lecieli do przodu, by je tam podłożyć.

Potrzeba było jedenaście godzin wysiłku, by dotrzeć do fortu. Następnego dnia, z bambusów i liści palmowych, zbudowaliśmy daszek, by pień był osłonięty. Ta nowa budowla ochrzczona została pompatycznym mianem,,hangaru na łodzie".

Wkrótce zdałem sobie sprawę, że maczeta nie jest idealnym narzędziem do pracy w twardym drewnie. Od biedy za każdym razem dawało się wystrugać jeden wiór, ale rzecz stawała się coraz trudniejsza w miarę zagłębiania się w drewno. Lekko szacując zanosiło się na rok pracy.

Ale cóż znaczył dla nas rok mniej czy więcej? Choćby najdłuższa i najcięższa, praca będzie postępować… Postanowiłem, że piroga i hangar na łodzie będą miejscem, gdzie każdy w wolnych chwilach będzie przychodził wyrobić swoją normę wiórów. Zbliżała się pora deszczowa. Wkrótce będą mniejsze możliwości polowań oraz innej działalności. Przez pięć miesięcy woda będzie się lać na nas jak z cebra i drążenie chlebowca stanie się wówczas cenną odmianą codzienności.