Któregoś ranka Paulo znieruchomiał nagle z otwartymi ustami, ze wzrokiem utkwionym w szczyt palisady od strony lasu.
– Mamy sąsiadów – powiedział. Odwróciłem się.
– Widziałeś kogoś?
Nie dostrzegłem niczego. Paulo potrząsnął głową z lekkim uśmiechem.
– Mówię ci, że widziałem. Mamy gościa i wierz mi, że to nie wymoczek!
Na szczycie palisady pojawiła się ogromna czarna głowa.
– Masz, znowu jest!
Potem wielkie czoło, szerokie i niskie, a za nim dwoje okrągłych i ciekawych oczu, okolonych kępkami czarnych błyszczących włosów i ogromny płaski nos, składający się z dwóch szeroko otwartych nozdrzy. Wreszcie wielka okrągła szczęka i ramiona zapaśnika, pokryte czarną sierścią.
– Goryl!
– Wygrałeś – odparł Paulo. – I to młody! Muszą być i inne. To bardzo miłe zwierzątka; pójdziemy zobaczyć? Kiedy szliśmy ku bramie, Montaignes zapytał nieco zaniepokojony:
– Słuchaj, Paulo, jesteś pewien, że można tak do nich pójść? Goryle są silne. Nie zaatakują nas?
– Ależ nie, mówię ci, że są cudowne! No, popatrz na Eliasa, miły jest, nie? A przecież jest potężnie zbudowany i wygląda groźnie. No, chodź, sam zobaczysz, przedstawię cię.
Goryli szpieg uciekł, kiedy tylko się poruszyliśmy. Całą rodzinę znaleźliśmy nieco dalej, rozproszoną po lesie. Górujący nad grupą, składającą się z jakichś dwudziestu osobników, ogromny samiec siedział na tyłku, miał mniej więcej dwa metry wzrostu, wielki jak pięć razy ja albo dziesięć razy jak Montaignes, i przyglądał się, jak podchodziliśmy.
– Uuu… – odezwał się Montaignes, jakby się sparzył.
– Spokój! – powiedział Paulo.
Kilkoro członków rodziny, najbliżej nas, wycofało się na nasz widok ciężkim i kołyszącym się krokiem, podpierając się długimi przednimi łapami.
– Zatrzymajmy się tu – rozkazał Paulo. – Nie należy im przeszkadzać.
Kucnęliśmy mniej więcej dwadzieścia metrów od nich. Większość małp siedziała pośród roślinności, zbierając i czyszcząc młode pędy, które następnie połykała bez ceregieli. Kilka samic, noszących na plecach małe, powoli chodziło po terenie. Dwa małe samce o krótkiej sierści bawiły się spokojnie, popychając się wzajemnie.
Nasz młody kolega schował się w ogromnej kępie roślin o mięsistych liściach. Widać było tylko czubek jego wielkiej czarnej głowy i duże okrągłe oczy, nadal nas obserwujące.
Duży samiec nie spuszczał z nas oczu. Głowę miał wielką niczym kowadło, ozdobioną dwoma imponującej wielkości nozdrzami. Jego ramiona pokryte były gęstym futrem, o włosach dłuższych niż na reszcie ciała, czarnym i błyszczącym. Na bokach futro przerzedzało się, stopniowo przechodząc w szeroką srebrzystą plamę na plecach.
Prawdziwa góra twardego mięsa z czarną maską i oczami utkwionymi w naszych małych postaciach.
– Ten – wyjaśnił Paulo – to wódz. Szef. Wszystkie samice należą do niego.
– Nie wygląda zachęcająco ten koleś – wymknęło mi się.
– Ależ nie! Nie jest taki groźny, na jakiego wygląda. Te wielkoludy prawie nigdy się nie biją. Masz, popatrz!
Czarny olbrzym zrobił: "Huuumpf!", nieznacznie podskakując na siedzeniu. Natychmiast oba małe samce, które zaczynały dokazywać i hałasować, rozdzieliły się i każdy pobiegł w swoją stronę, by ukryć się w krzakach.
– Widziałeś, jaki autorytet? Nigdy żadnych problemów! I zauważ, że wódz to zawsze mędrzec. Żadnej niesprawiedliwości. Szacunek i tak dalej. Są cool, jak wy to mówicie. Wiesz, zastanawiam się, czy nie przywitać się z nim. Wygląda sympatycznie! – dodał, oddalając się.
– Paulo, nie wygłupiaj się!
– A grzeczność – odwrócił się Stary – i stosunki międzysąsiedzkie, słyszałeś o tym?
I stary wariat wkroczył pomiędzy goryle. Wódz zrobił: "Huuumpf!", które moim zdaniem nie wróżyło nic dobrego, i przyglądał mu się. Paulo szedł powoli, ostrożnie, krok za krokiem, i zmierzał prosto ku wodzowi. Szybko się uspokoiłem. Wyglądało, że zna się na rzeczy. Nigdy nie opowiadał o swoich przygodach z gorylami, ale widocznie miał już z nimi do czynienia i najwyraźniej wiedział, co robi.
Paulo zatrzymał się trzy metry od wielkiego samca, który wstał. Miał ponad dwa metry i przytłaczał krzywonogą postać Starego.
– Kurwa, co on wyrabia?
"Humpf! Humpf!" Goryl kiwał się w miejscu. Futro na jego ramionach unosiło się, przez co stawał się jeszcze potężniejszy i sprawiał jeszcze większe wrażenie. Cała rodzina przestała ogryzać pędy i z uwagą przyglądała się widowisku.
Wódz zrobił krok do przodu i zaczął chrząkać głośniej. "Grumf! Grumf!" Tupał nogami w ziemię, aż się zatrzęsło. Potem nagle jakby się rozzłościł i jął walić się w piersi mocnymi uderzeniami pięści: prawdziwy tam-tam, na którego odgłos wtuliliśmy głowy w ramiona.
Pod jego stopami ziemia kołysała się. Chrząknięcia zamieniły się w donośne, basowe okrzyki… Paulo! Zostanie rozerwany na strzępy.
Stary, stojąc nieruchomo w obliczu tej burzy, jakby w ogóle ignorował goryla. Nie drgnął nawet, kiedy cała ta wielka masa runęła na niego dwoma susami. Goryl zatrzymał się dokładnie przed nim. Głowa Paula sięgała mu do piersi. Przez chwilę myślałem, że to już koniec.
Wtedy wielki samiec nagle się uspokoił i stanął nieruchomo przed Paulem, który odczekał krótką chwilę, po czym powoli zaczął się schylać, by w końcu usiąść na ziemi. Wielki goryl popatrzył na niego przez chwilę, z rozstawionymi krótkimi i grubymi jak słupy nogami, po czym odwrócił się, kołysząc z boku na bok – "Humpf!" � i sam usiadł. Pozostałe goryle powróciły już do swoich czynności, tracąc
wszelkie zainteresowanie dla sprawy. Paulo posiedział chwilę, potem powoli wstał.
– I co… Bardzo mi miło, nie? Proszę do nas zaglądać – usłyszeliśmy, jak mówił.
Wrócił do nas rozpromieniony.
– Mówiłem wam, że są cool! Udają mocnych, Tarzanów, ale nie szukają zaczepki. Większość myśliwych strzela, kiedy goryl odstawia ten swój cyrk, po prostu ze strachu! A wystarczy, żeby bałwan przeczekał. To wstyd strzelać do tak miłych zwierząt!
Zrzędliwie powtórzył jeszcze parę razy "wstyd, wstyd", po czym zatrzymał się, z lekkim uśmiechem, jakby sobie coś przypomniał.
– Chociaż – dodał – jeśli chodzi o mnie, jak byłem młodszy, to trzeba przyznać… Nie zawsze byłem dla nich miły…
Później dość często odwiedzał nas wielki samiec o srebrzystych plecach i jego rodzina. Poruszali się, jak się wydawało, jakby po stałej trasie dookoła jeziora, zjadając wszystkie pędy, trawy, korę i owoce w jednym miejscu, po czym przenosili się dalej, a tam przez ten czas roślinność odrastała.
Kiedy wiedzieliśmy, że są w pobliżu, zostawialiśmy na zewnątrz fortu stosy owoców. Na ogół przychodził po nie ten młody, który pierwszy nas odwiedził. Podchodził do prezentu ostrożnie, na czworakach, długo rozglądał się dookoła, by sprawdzić, czy jesteśmy w pobliżu. Potem próbował jednego owocu, obierając go starannie ze skóry zębami. Wtedy zgarniał wszystko w ramiona i zanosił jedzenie do stada, zawsze gubiąc po drodze kilka sztuk.
Ostrzegły nas pierwsze ulewy, gwałtowne i szybkie, zalewające wszystko i powtarzające się bardzo regularnie, w odstępach mniej więcej dwugodzinnych, również w nocy.
Natychmiast wewnątrz fortu kazałem wykopać cztery kanały, odprowadzające wodę, która niebawem miała nas zalać.
Zgodnie z przewidywaniami po czterech dniach nawracających deszczów, rozpoczął się potop. Była to gęsta i nieprzerwana kurtyna wielkich kropli spadających pionowo, która nadawała wszystkiemu smutną, szarą barwę, poważnie ochładzała powietrze i nigdy nie ustawała.
W strefie równikowej pada przez większą część roku, i to w skali niewiarygodnej. Montaignes mówił mi o siedmiu tysiącach milimetrów wody rocznie na metr kwadratowy, czyli o warstwie grubości siedmiu metrów! Te niesamowite ilości wynikały z tego, że deszcz padał nieprzerwanie. Padało, padało i padało.