Выбрать главу

Już drugiego dnia stało się oczywiste, że Montaignes i ja byliśmy zbyt optymistycznie nastawieni. Kanały odwadniające szybko się wypełniały i woda wystąpiła z brzegów. Wkrótce fort stał się jednym wielkim bagnem z gnijącą trawą i niebawem pokrył się warstwą czerwonej i lepkiej mazi, która brudziła wszystko.

***

Prace zostały zawieszone. Nie sposób było cokolwiek robić pod tym potokiem wody, która bezustannie bębniła – dzień i noc. Początkowo delektowałem się tym wymuszonym odpoczynkiem, mającym dla mnie tę zaletę, że przez cały dzień pozostawałem sam na sam z Małą.

Lecz szybciej niż tego oczekiwałem, ogarnęła nas nuda. Szarzyzna i wilgoć nie pozwalały na prawdziwe odprężenie. Pomimo naszych starań do chaty dostawało się błoto. W palmowym dachu pojawiły się przecieki i nieliczne ubrania, które nam pozostały, przestały w ogóle wysychać.

Toteż pragnąc walczyć z ogarniającą nas bezczynnością i smutnym bezwładem i by odwrócić naszą uwagę od myśli o czekających nas pięciu miesiącach tego potopu, zarządziłem wielkie prace w stoczniowych warsztatach. Od tej pory większość czasu spędzaliśmy wokół pnia serecznika w hangarze, który rozbudowaliśmy, zamykając go całkowicie, o kilka kroków od bramy fortu. Montaignes zgromadził tu cały zapas dukume do produkcji pochodni i jego słodkawy zapach. wprawiał nas w lekką euforię. Prace trwały niekiedy do późnej nocy.

W robocie tej nie było nic męczącego ani naprawdę trudnego. Drążyliśmy pirogę własnym rytmem, wszyscy wiedzieli, że mają przed sobą wiele miesięcy, by doprowadzić ją do stanu używalności. Wieczorem nikomu nie chciało się spać, bo brakowało nam wysiłku fizycznego i długich wypadów poza fort. W hangarze na łodzie odbywało się więc coś w rodzaju nocnego czuwania, podczas którego trochę drążyliśmy, a wiele dyskutowaliśmy.

Jak można rzeczywiście pasjonować się pracą, która niemal nie posuwa się do przodu? Byliśmy całkowicie pozbawieni niezbędnych narzędzi. Montaignes znalazł wprawdzie, gdzieś nad jeziorem, wielki szary i twardy kamień, który umożliwiał ostrzenie maczet na tyle, by przynajmniej wydawało się nam, że wdzieramy się w głąb drewna. Jedna z nich była jednak już tak zużyta, że zmniejszyła się do rozmiarów małego kuchennego noża. Po dłuższych wysiłkach udało nam się nadać ostrzom dwóch innych maczet półokrągły kształt, dzięki któremu zrobiły się z nich całkiem skuteczne dłuta, za pomocą których, jeżeli napierało się z całej siły, można było ścinać z pnia długie wióry mniej więcej milimetrowej grubości. Niczego lepszego nie mieliśmy.

W ten sposób zdałem sobie sprawę zawartości metalu. Mieliśmy tylko tych sześć zniszczonych maczet jako narzędzia do wszystkiego. Metal tnie, wytrzymuje, łamie i załatwia każdy kawałek drewna. W naszej sytuacji, kiedy byliśmy go pozbawieni, doceniliśmy w pełni jego wagę. Bez niego materia staje się oporna. Gdyby nie maczety, w jaki sposób udałoby się nam zbudować nasze instalacje?

***

Mała siedziała z nami w hangarze na łodzie. Nie pracowała i tylko z daleka uczestniczyła w naszych dyskusjach. Przesiadywała w kącie, zawsze tym samym, i patrzyła na nas oczami, które wydawały mi się smutne. Mówiła mało, tylko wtedy, gdy ktoś się do niej zwracał i jak się wydawało nie próbowała przełamać tego osowienia, tak u niej niezwykłego.

Sądziłem, że deszcz ciąży jej bardziej niż nam. Być może uzmysławiał jej naszą izolację i odcięcie od świata. Nie zapomniałem, że była bardzo młoda, złakniona życia i zabaw, pragnęła uczestniczyć w życiu swojej wioski zamiast siedzieć tu, zamknięta, z trzema białymi pośrodku dziewiczej dżungli.

Natomiast dwaj pozostali byli w humorach więcej niż doskonałych. Każdy dzień obfitował w paroksyzmy kretyńskiego i nie kończącego się śmiechu, zarówno jednego, jak i drugiego. Wystarczyło jakieś jedno słowo podczas rozmowy, zwykle przechodzące w kalambur, tak prostacki, jak tylko się dało, i już…

Montaignes ogarnięty był euforią, z rozszerzonymi źrenicami, mówił coraz bardziej nieskładnie, na wielkim haju pod wpływem grzybków, które znalazł gdzieś w dżungli.

Paulo, ze swej strony, był pijany. Któregoś dnia zatrzymał się na widok czerwonych owoców o pomarańczowym miąższu, popękanych i lekko gnijących, które przyniósł do fortu Montaignes.

– Co to za świństwo? – spytał uprzejmie.

– Sam nie wiem. Jakiś owoc palmy, ale nigdy nie widziałem tak wielkich. Zabawne jest to, że sama palma jest malutka. Karłowaty gatunek o olbrzymich owocach.

Paulo powąchał z zachwytem na twarzy, po czym zapytał podejrzliwie:

– No więc w końcu są to owoce palmy czy nie?

– Tak.

– Nie są trujące?

– Nie. Na sto procent nie. Próbowałem. Zresztą są niesmaczne. Stary poklepał Montaignes'a po ramieniu z tajemniczym uśmiechem na ustach.

– Niech pan botanik łaskawie nie obmawia tych zgniłych owoców. Niech pan pomyśli, że jeśli panu nie smakowały, to być może dlatego, że nie potrafił pan ich przyrządzić, panie agronomie!

Jeszcze tego samego wieczoru Paulo nastawił owoce do fermentacji. Następnego dnia widziano go, jak pomiędzy kolejnymi ulewami nerwowo biegał z jednego końca fortu na drugi. Gromadził tajemnicze sprzęty: tykwy, długi odcinek bambusowej rury irygacyjnej, i śmiał się przy tym cicho, potrząsając znacząco głową w sposób, który moim zdaniem nie wróżył nic dobrego. Kiedy Stary cieszył się bez powodu, można było praktycznie być pewnym, że szykował się jakiś monumentalny idiotyzm.

– Paulo, co ty szykujesz? – próbowałem się dowiedzieć. Popatrzył na mnie przebiegłym wzrokiem chytrego kupca.

– Nie mogę ci powiedzieć, Mały. Może się mylę… Jutro najpóźniej – obiecał – będę miał odpowiedź. Gra?

Odchylił się do tyłu i zaczął wrzeszczeć:

– Zresztą, jeśli nie gra, panie ciekawski, możesz mi to powiedzieć!…

Zrezygnowałem.

***

Nazajutrz Paulo zniknął na cały dzień. Pojawił się dopiero podczas wieczornego posiłku, który spożywaliśmy w hangarze na łodzie, stającym się najgościnniejszym pomieszczeniem w forcie. Nagle wpadł jak furiat, zatrzymał się w miejscu, powstrzymał się, by nie upaść na nos, i złapał… równowagę. Popatrzył na mnie mętnym wzrokiem.

– Udało się! D… D… Do jasnego chuja! Mówię ci, ż… ż… że udało się! Masz, spróbuj!

Podał mi bambusową rurkę wypełnioną ciepłym jeszcze płynem, prosto z alembika, o zapachu dziewięćdziesięcioprocentowego spirytusu.

– Wi… wino palmowe!… Produkcji Paula! Moje własne! Spróbuj tylko! To dru… drugi rzut! Jest jeszcze lep… jeszcze lepszy niż pierwszy!

I od tej pory chodził pijany w sztok przez większość dnia, to znaczy po godzinie dziesiątej, kiedy to zwykle odkładał dłuto, zacierał ręce jak stary robotnik i oznajmiał:

– No, no! Już pora na kielicha! Ale tu szybko płynie czas! I bez mrugnięcia okiem wlewał w siebie potężne porcje swojej gorzkiej mikstury o smaku nafty, której sam zapach przyprawiłby normalny żołądek o skurcze. Opróżniał pojemnik, cmokał jak po koniaku i trzydzieści pięć sekund później zaczynał wariować i opowiadać kawały sprzed pół wieku, pokładając się ze śmiechu. Któregoś dnia, gdy zobaczyłem, jakie pochłania tego ilości, lekko zaniepokojony stanem jego przewodu pokarmowego odciągnąłem go na bok.

– Paulo…

– Wiem! Myślisz, że nie wiem, co chcesz mi powiedzieć?

– Paulo…

– No więc słuchaj: piję, bo nie ma nic innego do roboty, i będę pił tak długo, na jak długo starczy. Przeszkadza ci to?

– Nie. Chodzi o ciebie…

– O mnie… O mnie… Czego byś chciał? Żebym się narkotyzował, jak tamten wariat?

Bo według Paula Montaignes zwariował.

Młodzieniec przyszedł do mnie któregoś wieczoru z triumfującą miną.

– Elias! Elias! Popatrz! Znasz to?