Pokazywał mi ze dwadzieścia małych brązowych kulek.
– Tak, to grzyby.
Wzniósł oczy do nieba, uderzył się ręką w czoło, jakby ten tępy Elias naprawdę nie miał o niczym zielonego pojęcia. Wziął jeden z grzybów i dwoma paznokciami starannie zdarł ciemną błonę, którą podsunął mi pod nos.
– A to? A to? – spytał podniecony. – Co to jest, to?
– No…
– To, Elias, to psyllocybina. Magia kolorów, Elias… To druga strona rzeczywistości; "Opium powiększa to, co bezkresne, i wydłuża nieskończone", mawiał Baudelaire. Aaach, gdyby mógł poznać to tutaj!
Zauważyłem wówczas jego oczy o poszerzonych źrenicach, o prawie czarnej tęczówce, zauważyłem niezwykle, gorączkowe podniecenie na jego twarzy i lekkie drżenie, jakie wstrząsało całym jego ciałem.
– To te grzybki wprawiają cię w taki stan?
– Psyllo! Magie mushrooms! To grzyby halucynogenne, Elias! Na jego nalegania Paulo i ja poddaliśmy się doświadczeniu. Nastąpiło kilka godzin nie kontrolowanych przemyśleń, w trakcie których wszystko zdawało się logicznie układać, ale nigdy nie prowadziło do żadnego konkretnego rozwiązania. Chwilami następowały wzrokowe odkształcenia, wydawało się, że niektóre rzeczy rosną albo nawet oddychają. Po powrocie na ziemię, dobrych sześć godzin później, nasze zdania były podzielone.
Byłem za, ale niezbyt często. Nie lubiłbym stale chodzić na haju, jak to czynił Montaignes. Mały seansik delirium, halucynacji i zaśmiewania się do rozpuku nigdy nikomu nie zaszkodził. Ale tak przez cały dzień to musiało prowadzić do zdziwaczenia.
Paulo ze swej strony przeklinał wszelkie narkotyki oraz narkomanów i twierdził, że następnym budynkiem w forcie będzie więzienie, bo nie było mowy o tym, żeby pozwolić hipisom na życie z nami.
Każdego ranka Montaignes zażywał swoją porcję na śniadanie. Zrezygnowaliśmy z erzacu, odkąd znalazł w lesie kępę trzciny cukrowej. Zrobiona z niej papka, rozmoczona parę dni w wodzie, dawała zielony i gęsty koncentrat, który zmieszany z gorącą wodą był pyszny i przyjemnie rozgrzewał całe ciało. Jeśli dodać do tego szczyptę prażonego kakao, napój stawał się wręcz boski.
Montaignes natomiast miał swoją miseczkę miodu. Trzymał grzybki w cukrze tak długo, aż otrzymywał czarną pastę o konsystencji miodu. Choć cukier nie likwidował całkowicie ich ohydnego smaku, pozwalał jednak jakoś je przełknąć. Zjadał kilka łyżeczek preparatu i bardzo szybko następował odjazd.
Najpierw zaciskał dłonie na krawędzi stołu, jakby przeżywał wewnętrzny szok. Na jego twarzy pojawiał się szeroki, głupawy uśmiech, który, choć potem się zmniejszał, pozostawał na niej przez resztę dnia. Jego źrenice rozszerzały się błyskawicznie, i wkrótce miał to wariackie spojrzenie towarzyszące mu nieodłącznie.
W warsztacie sadowił się zawsze w tym samym miejscu, tam gdzie w przyszłości miał być dziób pirogi, i drążył jednostajnym, regularnym ruchem, po każdej grze słów tamtego pijaka wybuchając długim śmiechem, który wstrząsał nim bez końca.
Jednym słowem był na pełnym haju przez cały dzień. W porównaniu z nimi ja byłem wzorem trzeźwości. Ale ja miałem towarzyszkę, a oni nie. Na ich miejscu robiłbym to samo.
Dni płynęły powoli i nasze schronienie w forcie, które powodowało, że byliśmy jeszcze bardziej samotni niż zwykle, zaczynało nam ciążyć. Na szczęście deszcze zelżały trochę i codziennie mieliśmy kilka spokojnych godzin. Nie było słonecznie, ale po paru tygodniach ulewy i zamknięcia przejaśnienia te wygoniły nas – spragnionych świeżego powietrza, na zewnątrz.
Podczas jednego z wypadów znalazłem, strachliwie ukrytą w ociekającej wodą kępie palmowców, małą galago, uroczą małpkę o miękkiej, krótkiej sierści i wielkich brązowych oczach zajmujących prawie całą jej głowę. Miała maleńki pyszczek, bardzo ciepły, i małe serduszko, które kołatało jak szalone pod moją dłonią. Zaadoptowałem ją natychmiast. Miałem dla niej zadanie do wykonania, mianowicie wywołanie uśmiechu na twarzy Małej, mojej narzeczonej, która chodziła coraz bardziej osowiała.
Mała zaklaskała w dłonie, wybuchnęła śmiechem, wycałowała mnie dziesiątki razy i ku mojej wielkiej radości nie przestała uśmiechać się przez cały wieczór, czule przyciskając galago do piersi.
Byłem zadowolony, że trafiłem. Jej melancholia wynikała z jej osamotnienia, bez małego towarzysza dla rozrywki, jak biedny Bebe. Głupio, że wcześniej nie pomyślałem o zastąpieniu szczeniaczka.
Moja uwielbiana chodziła szczęśliwa przez kilka dni, a mała szara kulka zawsze siedziała jej na rękach albo przebywała w pobliżu. Potem jakby straciła dla niej zainteresowanie. Mała okrągła małpka obijała się w kuchni, a ona nie zwracała już na nią uwagi ani nie przyprowadzała jej do warsztatu. Po paru dniach małpka zdechła, a Mała nie zwróciła na to większej uwagi, ponownie ogarnięta całkowitą obojętnością na otoczenie.
Co też mogło jej być? Odkąd zaczęły się deszcze przygasła jeszcze bardziej. Patrząc na jej szyję i żebra zauważyłem, że straciła na wadze, a przecież nigdy nie była zbyt tęga. Zauważyłem też, że nie jadła już z nami posiłków i zaniepokoiło mnie to.
– Mała – powiedziałem – siadaj, chodź jeść!
– Nie, nie! Nie głodna!
Machała ręką z obrzydzeniem i obiecywała, że zje później, albo twierdziła, że właśnie coś przekąsiła. W nocy nie przejawiała już żadnych pragnień ani czułości, ani seksu i rzadko wieczorem wypowiadała więcej niż kilka słów.
Sądziłem, że nudzi się w obozowisku, i starałem się, by codziennie spędzić z nią kilka godzin, mając nadzieję, że uda mi się poprawić jej nastrój. Chodziliśmy na spacery albo, jeśli padało, zamykaliśmy się w naszej chacie: Brałem ją za rękę i bez końca usiłowałem spowodować, by się uśmiechnęła.
– Wiesz, któregoś dnia wyjedziemy oboje. Nie zostaniemy tutaj do końca życia. Kiedy łódź będzie gotowa, wszyscy wrócimy, a potem zabiorę cię gdzieś bardzo daleko. Chciałabyś?
Potakiwała powoli głową, niezbyt przekonana.
– Nie wierzysz mi?
Potrząśnięcie głową.
– Polecimy samolotem. Wiesz, co to jest? To,…eee… taki ptak!
I można do niego wsiąść. Leci się do nieba. Ty, ja, w niebie. Chcesz?
– Tak.
Myśl o niebie sprawiała, że powracał jej blady uśmiech. To już było coś, ale pogrążałem się w rozpaczy. Chciałem, żeby była szczęśliwa, wesoła, roześmiana, taka, jaką widywałem ją dawniej. Nie rozumiałem, co ją gnębiło, i przeklinałem samego siebie za to, że byłem zbyt głupi albo zbyt niezdarny, by znaleźć właściwe słowa.
– Kochanie moje malutkie, zobaczysz. Pojedziemy do wielkiego miasta i kupię ci dwieście sukienek. Wierzysz mi, moja śliczna? I tyle biżuterii, ile będziesz chciała.
Boże! Zobaczyć choć trochę radości na tej ślicznej twarzy! Gimnastykowałem się by wymyślić coraz cudowniejsze plany, starając się rozbudzić w niej marzenia, by chociaż w myślach wyszła poza fort. Gdyby tylko ten deszcz mógł przestać padać na więcej niż kilka godzin, powtarzałem sobie, by nastąpił jaśniejszy dzień, który pozwoli mi zabrać ją na dłuższy spacer po okolicy. Byłem pewien, że to jej dobrze zrobi…
Któregoś ranka nieśmiały promień słońca przebił warstwę chmur. Przez całą noc nie padało. Postanowiłem zaryzykować, postawiłem na to, że dzień będzie słoneczny, i zaprosiłem Małą, by poszła ze mną.
– Pójdziemy na spacer? Daleko, na cały dzień? Co? Zgodziła się. Zabrałem trochę jedzenia i zaprowadziłem ją nad jezioro, gdzie zepchnąłem bambusową tratwę do wody.
– No, wskakuj! Któregoś dnia polecimy samolotem, ale dzisiaj będzie przejażdżka na wodzie. Podoba ci się?
– Tak.
Usiadłem z tyłu, moja mała księżniczka usadowiła się z przodu, ze wzrokiem utkwionym w dal. Za pomocą trzcinowej tyki odpychałem się od dna, jak najdelikatniej. Tratwa, która służyła nam do przewożenia zwałów trzcin podczas budowy fortu, była niestabilna, tańczyła we wszystkie strony i stojąc na rufie musiałem pilnie uważać, by nie upaść.