Выбрать главу

Brzegi powoli i majestatycznie przesuwały się po bokach. Fort, osłonięty kurtyną drzew, nie był prawie znikąd widoczny. Kępy trzcin tworzyły wielkie zielone bariery, które wrzynały się głęboko w wodę.

Po godzinie pływania uznałem, że szczęście mi sprzyja. Po raz pierwszy od dawna sklepienie chmur zdecydowanie rozstąpiło się i przepuściło promienie słońca. Siedząca na przedzie Mała, z zamkniętymi oczami, zwróciła twarz ku światłu ze słabym zrezygnowanym uśmiechem.

***

Pozwoliłem tratwie dryfować i sam też rozsiadłem się wygodnie. Dostrzegła to i sama przysunęła się do mnie, co nie zdarzyło się już od bardzo dawna.

– Fajna przejażdżka? Podoba ci się?

– Tak. Słońce dobre.

Upłynęło kilka cudownych godzin. Mała szybko odprężyła się. Słońce mocno prażyło nad wodą i syciliśmy się jego ciepłem. Zacząłem opowiadać głupstwa i Mała coraz wybuchała śmiechem, który podnosił mnie na duchu.

Popluskaliśmy się nawet trochę w wodzie, jak za dawnych czasów, kiedy byłem z nią taki szczęśliwy. Hałasowaliśmy, popychaliśmy się. Udawałem, że tonę, tracąc przytomność, i rozkoszowałem się jej śmiechem, kiedy wypływałem na powierzchnię.

Potem położyła się nago na tratwie, wystawiona ku słońcu. Rysy jej twarzy były bardziej odprężone niż w ciągu ostatnich tygodni. Pohamowałem pragnienie, by pogładzić ręką to jej drobne ciało, które tak bardzo kochałem, ale nie chciałem jej przeszkadzać. Zadowalałem się patrzeniem na nią, syciłem nią oczy, powtarzając sobie, że bardzo ją kocham.

Wkrótce obudziła się, przeciągnęła, prężąc swoje piękne plecy, oczarowała mnie czułym spojrzeniem, po czym ponownie chwyciłem za trzcinę, by popłynąć dalej na zwiedzanie jeziora. Myślałem o tym francuskim uczonym, o którym opowiadał Montaignes, wariacie łudzącym się, że znajdzie tu żywe dinozaury. Jakże musiał być rozczarowany, jeśli tu dotarł – w promieniu tysiąca kilometrów nie było spokojniejszego zakątka. Patrząc z tej perspektywy nawet wysokie korony drzew i gigantyczny las nie wydawały się już wrogie. Wystarczył promień słońca i wszystko się rozjaśniało, nawet twarz mojej Małej!

Napawałem się optymizmem. Sytuacja nie była tak poważna, jak powoli zaczynałem sądzić pod wpływem tych wszystkich szarych i mokrych dni. Trzeba tylko przetrzymać do czasu ustania deszczów. To wszystko. Za parę miesięcy, kiedy nadejdą piękne dni, załadujemy łódź i opuścimy to wszystko. Była to tylko kwestia cierpliwości.

***

Zastanawiałem się nad tym, kiedy coś na brzegu przykuło moją uwagę. Skierowałem tam tratwę. Była tu obszerna zatoczka, pomiędzy dwiema kępami trzcin, jedna z podobnych dziesiątkom dookoła jeziora. Trawy były wydeptane i wydawało mi się, że to ślady stada bawołów, albo innej dużej grupy zwierząt. Steki, o których każda informacja mnie interesowała.

Kiedy dotarłem na odległość paru metrów od brzegu, zrozumiałem, że nie były to ślady bawołów, ale wielkie okrągłe zagłębienia po nogach słonia. Widząc ich rozmiary natychmiast zrozumiałem, kto je zostawił.

Ten okaleczony skurwysyn dotarł aż tutaj!

***

Wyskoczyliśmy na brzeg, by przyjrzeć się śladom z bliska. Były świeże. Ostatni raz padało poprzedniego dnia po południu. M'Bumba był więc tutaj wieczorem albo nawet tego ranka. Być może minęliśmy się o parę godzin.

– Och, kurwa!

Zapomniałem już o tym śmierdzielu. Zresztą każdy z nas odsunął go gdzieś w podświadomość. Nawet już o nim nie rozmawialiśmy. I oto teraz pojawił się znowu. Nad brzegiem Jeziora Dinozaurów, tak jak coś kiedyś nam powiedziało.

Dziwiła mnie mnogość śladów. Można by pomyśleć, że M'Bumba chodził tam i z powrotem, a przecież zakątek był raczej niewielki. Z jakichś powodów, których nie potrafiłem sobie wytłumaczyć, musiał tu łazić w kółko. Ale dlaczego? Jeżeli przyszedł się napić, jak wskazywała na to logika, nie miał żadnego powodu, by dreptać tu w miejscu. Gdyby ogarnął go szał każący walić w ziemię, jak to już widziałem wcześniej, musiałyby być zniszczenia. Ale skraj roślinności, rozpoczynającej się dziesięć metrów dalej, był całkowicie nienaruszony. A gdyby się zdenerwował, usłyszelibyśmy go, choćby z oddali.

Nie. Chodził tu wzdłuż i wszerz, stale zwrócony ku jezioru, na pewno bardzo spokojnie, ale długo. Ze spuszczoną głową, pochłonięty sprawdzaniem każdego śladu, zachodziłem w głowę i nie mogłem zrozumieć. Po chwili, przypadkowo, uniosłem głowę i mój wzrok padł na przeciwległy brzeg jeziora. Zmartwiałem.

Naprzeciwko, jakieś półtora czy dwa tysiące metrów, doskonale widoczny przez rzadkie w tym miejscu drzewa za zieloną palisadą, widniały nasz fort i mały hangar na łodzie.

Był to zapewne jedyny punkt nad jeziorem, skąd tak dobrze widoczna była nasza posiadłość.

Dlatego słoń pozostawał tutaj tak długo! Obserwował nas. Jakkolwiek mogło się to wydawać dziwne, jakkolwiek było to właściwie niemożliwe, stało się oczywiste. M'Bumba nas szpiegował…

***

W drodze powrotnej poprosiłem Małą, by zachowała nasze odkrycie w tajemnicy, i sam też nie powiedziałem o tym ani słowa moim towarzyszom.

– I co, Elias? Coś nowego na jeziorze?

– Och, nie. Ciągle to samo… Kąpaliśmy się… To wszystko… Udałem, że jestem w dobrym humorze, i wieczorem szybko poszedłem się położyć, by przemyśleć to w spokoju.

Kiedy tylko zauważyłem ślady, a jeszcze bardziej kiedy odkryłem ten widok na nasze włości, opanowało mnie paskudne przeczucie, połączone z jakąś głęboką rozpaczą. Wiedziałem, że pech nadal czai się w pobliżu, pomimo walki, pomimo optymizmu ostatnich miesięcy, i czułem w sercu jakieś zimno mówiące, że wszystko zaczyna się od nowa. Wystarczyła jedna sekunda, by powróciły aberracje i czary.

Nie chciałem wprowadzać w forcie psychozy strachu. Wiedziałem, że moi towarzysze, podobnie jak ja sam, zapomnieli już o M'Bumbie. Każdy pragnął tylko jednego: by ten potwór nie przybył na umówione spotkanie i zagubił się gdzieś wśród tysięcy kilometrów kwadratowych dżungli, a przede wszystkim, abyśmy już nigdy nie wspominali o nim. Każdego ogarnęła nadzieja i poczucie triumfu nad bardzo trudną sytuacją. Przyjść teraz i oświadczyć: "Okaleczony powrócił. Szpiegował nas przez całą noc. Wie, gdzie jesteśmy i co robimy", w nieunikniony sposób załamałoby morale ich obu.

Mała zasnęła przy mnie. Okryłem ją palmową matą domowej roboty, żeby nie zmarzła. Czułem jej oddech na piersi i jej ciało, tak kruche, przytulone do mojego. Po raz pierwszy zwątpiłem w wytrzymałość fortu. To, co dawniej jawiło mi się niczym nienaruszalny warowny gród, teraz, kiedy zobaczyłem potwornej wielkości ślady tego skurwysyna, wydawało się bardzo kruche. Była to w końcu tylko palisada z trzciny. Przypominałem sobie zniszczenia, poczynione przez M'Bumbę, zrównane z ziemią polany, wielkie termitiery w kawałkach, wioskę Kuju…

Ach! Skurwiel! Tak bardzo chciałem o nim zapomnieć. Jedno było pewne, nie byliśmy już bezpieczni. Walcząc o odrobinę snu, podczas gdy deszcz na dworze znów zaczął padać, postanowiłem działać dla dobra ogółu już nazajutrz.

***

Naturalnie nie udało mi się zapaść w sen. Po paru godzinach rozmyślań i bezsenności łagodnie odsunąłem Małą i aż do rana czyściłem swój Winchester Express.

Potem zdrzemnąłem się na krótko. Kiedy się obudziłem, wszyscy siedzieli już przy śniadaniu. Zaszedłem do nich na chwilę, żeby się przywitać, i wesoło zawołałem:

– Zajmiecie się łodzią? Ja wybiorę się po trochę świeżego mięsa. I szybko wyruszyłem, nie pozostawiając jednemu i drugiemu czasu, by zaproponowali mi towarzystwo ani by się dziwili, że wybieram się na polowanie w tak podłą pogodę. Wyszedłem za bramę i pośpiesznie, niczym złodziej, zagłębiłem się w las.

Tego ranka działałem pod wpływem przeczucia, które mówiło mi, że jeśli zareaguję natychmiast, wyprzedzając wydarzenia, szczęście uśmiechnie się do mnie i zetknie mnie z M'Bumbą. Wytropię go, zastrzelę i będziemy mieli spokój aż do chwili, kiedy łódź będzie gotowa do wywiezienia nas w dal.