Natychmiast po zachodzie słońca rozpoczął się koncert tam-tamów, o podniecających szybkich rytmach, i wiedzieliśmy, że potrwa całą noc: już trzeci wieczór ludzie Kuju świętowali, by uczcić pamięć zmarłych i dać wyraz swojej żałobie. Tłumaczyło to zresztą stan otępienia, jaki ogarniał ich w ciągu dnia. W innych okolicznościach pijaństwo trwałoby tylko jedną noc, ale fakt, że wśród ofiar znalazł się brat wodza, spowodował przedłużenie uroczystości. Walili więc zawzięcie w te swoje opróżnione pnie drzew, wydobywając z nich groźne dźwięki, jedne niskie i głuche, inne wysokie jak ludzki krzyk.
W dodatku owe trzy noce zbiegły się z tradycyjnym comiesięcznym świętowaniem pełni księżyca, który wzeszedł parę godzin później, ogromny i biały, kiedy we wszystkich zakątkach zdewastowanej wioski długimi czerwonymi językami płonęły już pochodnie.
Wydawało się, że grający na tam-tamach nie zmęczą się nigdy. Już od wielu godzin walili w swoje instrumenty, ale kiedy na niebie ukazała się wielka srebrna tarcza, muzyka jakby stała się głośniejsza. Od dawna mężczyźni, kobiety i dzieci rzucili się w wir tańca. Wojownicy pomalowali twarze jaskrawymi farbami, które sami przygotowują, z jednej strony na żółto, z drugiej na czerwono. Wyglądali jak wypuszczone w nocy demony.
W centralnym punkcie wioski sabatem rządziła grupka kobiet wymalowanych na czerwono aż do ramion, z odsłoniętymi piersiami, w słomianych spódniczkach wokół bioder. Cała wioska szła za ich przykładem. Nigdzie nie tańczono tak frenetycznie, jak w tworzonym przez nie kręgu, rzęsiście oświetlonym pochodniami. Pochylały się, prostowały, czerwone ramiona i pośladki wirowały, nogi wyrzucane aż do wysokości piersi uderzały w ziemię w przyspieszonym rytmie.
Ludzie Kuju rozgrzali się w ciągu pierwszych dwóch wieczorów, w oczekiwaniu na dzisiejszy wybuch temperamentów. Powietrze ciężkie było od oparów trawki, którą zachłannie wszyscy palili. Dokoume, z którego zrobione były pochodnie, wydzielało gryzący dym o słodkiej woni, mający własności afrodyzjaku.
Tańce przechodziły w paroksyzmy. Wszystko stapiało się w jedną mglistą całość. Odblaski czarnych ciał, diabelskie twarze, rytmiczne ruchy tancerzy, błyski spódniczek kobiet, pojedynczy tancerze ogarnieci transem. Co pewien czas rozbrzmiewały litanie, podchwytywane i skandowane przez całą wioskę. Przewijało się w nich bezustannie imię M'Bumby…
Wybraliśmy sobie miejsce położone nieco na uboczu, z naszego kąta uczestnicząc w ogólnej żałobie. Mała przyszła z nami, niosąc swój tam-tam na ramieniu. Ale niebawem dołączyła do grupy muzyków i zajęła miejsce w wielkim muzycznym kręgu. Waliła z całych sił, najwyraźniej ogarnięta jak wszyscy owym świadomym szaleństwem, ową wyzwalającą histerią, która stawała się coraz wyraźniej wyczuwalna i która nam, białym, udzielała się nadzwyczaj rzadko.
Tatave również nas porzucił, by oddać się tańcom. Kilka metrów od nas podrygiwała grupka dzieciaków, roześmianych i przyciśniętych jedne do drugich. Najmłodszy nie miał więcej niż dwa lata. Kołysał się komicznie, często się wywracając, z wielkim pępkiem wysuniętym do przodu.
Wśród tancerzy krążyło ibago. Jest to gatunek kory, który namoczony w winie palmowym zwielokrotnia pijackie upojenie, wzmaga euforię i pobudza seksualnie. Mieliśmy własny zapas i efekty powoli dawały o sobie znać, pokonując nasze minorowe nastroje. M'Bumba zadał dotkliwy cios naszemu morale. Rozpieprzył dorobek rocznej pracy, inwestycji i naszej obecności w tej okolicy.
W tłumie rozlegały się zwierzęce wycia. Ibago opanowywało umysły. Tańce traciły rytm i zamieniały się w bezładną gestykulację, bez związku z dźwiękami bębnów, których odgłosy nabierały piekielnej mocy.
Zapach potu wzmógł się raptownie i opanował całą wolną przestrzeń, gorzka woń chwytała za gardło. Była silniejsza od woni wszechobecnego dymu, zwiastowała cielesne rozpasanie, była wonią piżma i miłosnych wezwań.
Czułem, jak ogarnia mnie upojenie. Ku własnemu zaskoczeniu głupawo szczęśliwi, wybuchaliśmy wszyscy śmiechem. Kobiety odrzucały spódniczki. Pary prowokowały się wzajemnie, stojąc twarzą w twarz. Mężczyźni trzymali się prosto, z dumnie wypiętą szeroką piersią, posuwając się skokami, z wysuniętym do przodu koronnym argumentem. Kobiety stały gotowe do oddania się, podając miednicę do przodu, z rozszerzonymi i napiętymi do granic możliwości udami, a ich biodrami wstrząsały, jakby niezależne od nich, niesamowicie szybkie drgawki.
O kilka kroków od nas młody samiec o żółtej twarzy, z czarną przepaską na głowie, ciskał się niczym diabeł. Podskakiwał w pozycji wyprostowanej, z rozłożonymi rękami i nogami, kręcąc się wokół własnej osi, jakby chciał rzucić wyzwanie wszystkim samicom w wiosce, a głowa latała mu na różne strony w gwałtownych konwulsjach. Dwie młode dziewczyny o długich cienkich mięśniach, nagie i pomalowane najwymyślniejszymi barwami, odchylały się do tyłu naprzeciwko niego. Głowami dotykały niemal ziemi za swoimi plecami, w całkowitej pogardzie dla zasad równowagi; wydawało się, że ich stopy przymocowane są do podłoża. Pośrodku nieba świecił księżyc.
Teraz pary obejmowały się i biegiem opuszczały krąg światła, udając się w strefę cienia, skąd wkrótce zaczęły rozlegać się okrzyki rozkoszy. Były to donośne wrzaski, całkowicie nieopanowane, rozpasane wołania życia, które bardziej jeszcze wzmagały podniecenie tancerzy. W środku nocy trzy młode, wymalowane i wyzywające dziewczyny dosiadły się do nas.
Afrykańska noc – upalna i naelektryzowana, którą przeżyć jeszcze można jedynie w takim oddalonym zakątku buszu, odciętym od świata.
Naczelnik wioski – nazywaliśmy go po prostu Wodzem – przyszedł do nas z wizytą wczesnym przedpołudniem. Był to kolos, który swoje stanowisko naczelnika zapewne zawdzięczał imponującej posturze, będącej wśród ludzi Kuju rzadkością, gdyż większość z nich jest średniego wzrostu. Trudno byłoby określić jego wiek, ale gość musiał być dosyć stary, jeśli wziąć pod uwagę podziwu godny brzuch i budzącą szacunek liczbę dzieci.
Miał na sobie szorty i rozpiętą nylonową koszulę, którą zresztą nałożył wyłącznie z naszego powodu. Wśród licznych naszyjników i wisiorków poczesne miejsce na jego szerokiej piersi zajmowały podarowane przez nas okulary Ray-Bans. Wszedł bez ceregieli, pozostawiając na zewnątrz eskortę: dwóch wojowników uzbrojonych w łuki.
– I co, Wodzu? – zapytałem go na powitanie. – Katastrofa?
– Ooo! Niedobrze! Niedobrze! M'Bumba!
Zaledwie usiadł, gdy uwagę jego przykuł radiomagnetofon na stole i zaczął przy nim manipulować. Urządzenie to zawsze go fascynowało. Jego działanie zrozumiał prawie od razu. Odwrócił kasetę, nacisnął na przycisk "play" i słysząc muzykę zaśmiał się zadowolony.
Wielokrotnie mieliśmy okazję obserwować, jak bardzo inteligentny był ten facet, całkowicie pozbawiony tego wszystkiego, co nazywa się "kulturą". Był wielkim myśliwym, słynącym z przebiegłości i znajomości dżungli, ale również doskonałym mechanikiem. Silniki Yamaha w naszych pirogach nie miały dla niego tajemnic. Kilkakrotnie uruchamiał je dla nas, podczas gdy każdy prawdziwy mechanik uznałby, że nadają się wyłącznie na złom.
Był bardzo sympatyczny i z właściwą sobie nieustającą jowialnością pomagał nam od początku naszego pobytu. Nigdy nie mieliśmy z nim żadnych problemów. Zapewne dostrzegał własne korzyści tam, gdzie one były, i z materialnego punktu widzenia miał rację. Ale żywił też dla nas prawdziwą sympatię i sprawiało nam to przyjemność.
Zgodził się napić trochę anyżówki Ricard. Alkohol nie pociągał go zupełnie, toteż nie mogliśmy dzielić z nim wszystkich skarbów naszej piwniczki. Ale z grzeczności zawsze wypijał nieco anyżówki, z dużą ilością wody. I tak za każdym razem Paulo musiał długo nalegać. Dla starego marsylczyka, pochodzącego z serca dzielnicy Vieux-Port, urodzonego ze związku gracza w kule i sprostytuowanej piosenkarki w pierwszym dwudziestoleciu naszego wieku, nie mogło być poważnej męskiej rozmowy bez kropelki anyżkowego aperitifu.