Выбрать главу

Były to jednak nadzieje zbyt optymistyczne i całkowicie błędne. Nie znalazłem nawet śladu słonia. Żadnego znaku. Nawet złamanej gałązki.

Szedłem najszybciej, jak mogłem, nie myśląc o zmęczeniu, o zadrapaniach i uderzeniach gałęzi. Z nieba lało się na mnie bez przerwy. Biegiem przemierzałem całe połacie brzegu jeziora, po czym zagłębiałem się w las, nie zważając na odległości. Następnie wracałem ku jezioru, z rozpaczliwie pustymi rękami, i zaczynałem od początku. Moje morale cierpiało coraz bardziej. Ciążyło mi podwójne uczucie wściekłości i niepokoju na myśl o tym, co się stanie, jeżeli go nie znajdę i nie przeszkodzę mu ostatecznie w działaniu na naszą szkodę; uczucie to rosło w miarę upływu czasu.

Musiało być koło piątej po południu, kiedy, przemoczony od stóp do głów, z ubraniem w strzępach, odczuwając silny ból w piersiach, zatrzymałem się na mały posiłek. Zaraz potem ruszyłem dalej. Nawet noc nie zatrzymała mnie. W koszmarnych warunkach – całkowitych ciemnościach, błocie i wśród niewidocznej już roślinności – nadal – szukałem. Zza zaciśniętych zębów mamrotałem bezustannie przekleństwa. Moja uraza przemieniła się w nienawiść.

***

Powróciłem do fortu bardzo późno, wycieńczony i w okropnym stanie, pokaleczony i brudny. Zaprzestałem pościgu bardzo głęboko w lesie. Powrót był jeszcze trudniejszy niż reszta. W gardle tkwiła mi kula goryczy. Paulo czekał na mnie, popijając swój bimber. Rzucił się w moim kierunku, przerażony niczym stara kwoka.

– Elias! Na miłość boską, Elias! Przestraszyłeś mnie. Gdzieś ty byt? Opowiedz!

Objąłem go czule. Nie mogłem mu nic wytłumaczyć, bo nie byłby w stanie zasnąć. Zresztą nie miałem ani ochoty, ani siły.

– Nic… Nic… Po prostu się zgubiłem, głupia sprawa. Dużo czasu zajęło mi odnalezienie właściwej drogi. Wszystko w porządku. To ładnie, że na mnie czekałeś… Nie niepokój się… Wszystko dobrze.

I pochyliłem przy tym głowę, żeby się nie zdradzić, po czym szybko schroniłem się w swojej chacie.

Nie było wątpliwości, ulewa powróciła. Godzina po godzinie zalewały nas tony wody. Kanały ponownie przepełniły się. Przejście dwudziestu metrów w obrębie fortu, by odwiedzić kogoś w chacie, przeprawa do kuchni albo do ubikacji, pozostanie przez niecałą minutę na powietrzu równoważne było kąpieli w jeziorze, nie mówiąc o błocie i gąbczastym gruncie, w którym człowiek zagłębiał się przy każdym kroku.

Obok hangaru na łodzie w ciągu jednego ranka w deszczu wybudowaliśmy małą szatnię, tak by błoto nie dostawało się do warsztatu, w którym spędzaliśmy całe dnie: niezbędne, by utrzymać to miejsce w absolutnej czystości. Dni były szare i ciemne. Zapalaliśmy pochodnie już po południu, ale i tak niewiele było widać.

Nigdy więcej nie czułem się już taki odprężony, jak w ciągu poprzednich kilku tygodni. Wiedziałem, że M'Bumba był tuż-tuż za tą zasłoną deszczu. Wisiała nad nami groźba. Jeśli nie mogłem go znaleźć podczas tego katastrofalnego dnia spędzonego na polowaniu, to dlatego, że raz jeszcze zadziałał jego czar. Znowu musieliśmy go znosić i oddać mu inicjatywę. Mógł się pojawić, kiedy chciał – będę gotów na jego przyjęcie. Cokolwiek się zdarzy.

Pobyt stał się jeszcze uciążliwszy z powodu pojawienia się chmar komarów i innych świństw, które przecież jak dotąd trzymały się z dala. W ciągu paru dni powietrze wypełniło się nimi. Wieczory przemieniły się w męczarnię. Przez całą noc legiony najróżniejszych owadów tańczyły brzęczącą sarabandę dookoła jeziora. Było od nich aż gęsto, do przesady. Montaignes odczuwał naukowe zdziwienie. Stary, czyli subtelny Paulo, mruczał, że dawno już nie było żadnego diabelstwa i że te komary jego zdaniem nie wróżą nic dobrego. Taaak… Nic dobrego!

Przygotowaliśmy maść z dość śmierdzącej papki, wydobywanej przez Montaignes'a ze środka pewnego krzaka wskazanego przez Małą. Otrzymany w ten sposób zapach przywodził na myśl zimny tytoń. Komary unikały go jak zarazy. Przez cały dzień smarowaliśmy sobie tym ciało i choć wszyscy śmierdzieli w sposób niewyobrażalny, unikaliśmy przynajmniej zbytniego pokąsania.

Nagle Montaignes zrobił się jeszcze dziwniejszy. Jego oczy pałały niezwykłym blaskiem i wygadywał coraz bardziej bezsensowne rzeczy. Po dwóch dniach Paulo uznał nawet, że należałoby o tym ze mną porozmawiać.

– Słuchaj no, zastanawiam się, czy nie należałoby zabronić szczeniakowi obżerania się tymi świństwami. Nigdy dobrze to na niego nie działało, ale uważam, że ostatnio już mu zupełnie odbija.

– No, wiesz, odbijało mu zawsze…

– Słuchaj, dzisiaj przez dwie godziny rozmawiał z jakąś panią! Zrób coś, Elias. Poradź mu, żeby się upijał albo coś innego!…

Następnego dnia w warsztacie, koło południa, Montaignes zachwiał się i omal nie upadł na pirogę. Wyprostował się i spojrzał na nas, z szeroko otwartymi oczami, jakby nas nie widząc, z pobladłą twarzą. Wielkie krople potu spływające po jego twarzy wyjaśniły nam wszystko.

– Ha! Nic dziwnego, przy tylu komarach! No, szczerze mówiąc uspokoiłem się. Chodź, Mały, położę cię do łóżka. To nic strasznego. Pocierpisz trochę, ale za parę dni będzie po wszystkim. Masz malarię. Już się zastanawiałem, kiedy cię to złapie! Nie martw się… chodź… Zajmiemy się wszystkim.

***

W ciągu następnych dni Montaignes nie wstawał. Każdego ranka przenosiliśmy jego łóżko do warsztatu, żeby przebywał z nami i byśmy mogli w każdej chwili obetrzeć mu czoło i ciepło go okryć. Ataki malarii powodują piekielne przypływy na przemian ciepła i zimna. Temperatura ciała dochodzi do 41- 42°C, powodując obfite pocenie się. Wychodzi z człowieka cała woda, cały tłuszcz. Traci się kilogramy niewiarygodnie szybko. Po takiej fazie gorąca, kiedy jest się już porządnie mokrym, następuje przypływ zimna. W ciągu paru minut wnętrze ciała lodowacieje. Półprzytomny człowiek ledwo wie, co się z nim dzieje. Ma się tylko uczucie: raz, że ciało płonie, raz, że jest przemarznięte. Takie wycieńczające organizm skoki mogą trwać całymi dniami, czasami nawet tygodniami, niezmiennie w tym samym rytmie.

Malaria, zwana też zimnicą, wcale nie musi być śmiertelna. Silne organizmy, ludzie twardzi miewają nawroty choroby przez całe życie, dwa lub trzy razy do roku, a między nimi niekiedy przypadki zasłabnięć. Jeśli organizm jest słabszy, ryzyko jest większe. Wszystko zależy od siły ataku i stanu chorego. Widywało się już siłaczy, którzy umierali, podczas gdy rachityczne dzieci przeżywały. Wiele zależy też od stanu poszczególnych organów wewnętrznych. Malaria może na przykład zaatakować wątrobę, jeśli ta była już wcześniej chora. Jest to jeden z powodów, dla których zimnica czyniła spustoszenie wśród białych żyjących w tropiku, zarówno osadników, jak i pozostałych. Po pewnym czasie amatorzy whisky, których procent w tej grupie jest wysoki, umierają na wątrobę.

Na malarię nie ma lekarstwa. Tylko chinina, a i to nie zawsze, może to świństwo zahamować. Ale myśmy jej nie mieli, nie było niczego, co mogłoby przynieść Montaignes'owi ulgę. Jedyne, co mogliśmy zrobić, to być przy nim podczas ataków, i mieć nadzieję, że jego organizm wytrzyma.

***

W hangarze na łodzie zbudowaliśmy łóżko. W ten sposób mogliśmy czuwać przy nim przez cały dzień nie przerywając pracy. Owijaliśmy go jedną z tych plecionych mat, których mieliśmy spory zapas, a kiedy dostawał drgawek, okrywaliśmy go jeszcze skórami zwierząt, głównie potamoszer.

Biedak był blady, przybrał woskową, żółtawą barwę. Jego twarz naznaczyły bruzdy, po których nieustannie ściekały wielkie krople potu. Leżał nieruchomo, pogrążony w całkowitej śpiączce przerywanej krótkimi przebudzeniami, podczas których majaczył wykrzykując bezsensowne urywki zdań. Jego pot wydzielał gorzki, mdlący zapach, którym pomału przesiąkł cały warsztat.