Paulo zajmował się chorym. Regularnie wycierał mu całe ciało szmatami, zrobionymi z kawałków starych koszul; ciągle je prał i suszył nad miską gorącej wody.
– Ale mu się przytrafiło! Biedak, dostaje nieźle w kość. Żeby tylko wytrzymał! Nie, żebym się niepokoił, ale nie podoba mi się ten jego kolor.
Stary przygotowywał rzadkie zupki z soku i miąższu owoców, zwykle o pięknej pomarańczowej barwie, do których dodawał trochę cukru z trzciny. Kiedy tylko wyglądało na to, że Montaignes się przebudzi, dwa czy trzy razy dziennie, podbiegał, by dać mu jeść. Siadał przy łóżku, z pełną tykwą na kolanach, podtrzymywał pod głowę i wlewał mu do ust gorącą miksturę.
– Połykaj! Połykaj, do cholery!… Tak… Dobrze. No, jeszcze troszeczkę. Łyżeczkę, żeby zrobić przyjemność Paulowi. No! O rany! Nawet nie ma już siły otworzyć ust! Trzymaj się, Mały! Jedz, to ci dobrze robi!
Wkrótce Paulo przyniósł do warsztatu swoje łóżko i już nie odstępował swojego podopiecznego. Kiedy przychodziłem z własnymi problemami, siedział zatroskany i ponury obok młodziaka albo pił melancholijnie swój bimber z małej tykwy, a na jego twarzy malowało się zmęczenie nie przespanych nocy. Uśmiechał się do mnie, wzdychał, walił się w udo i obiecywał:
– Wyjdziemy z tego, zobaczysz! Nie martw się.
– Nie martwię się.
– Wiem, wiem. Wyjdziemy z tego, zobaczysz!
Twierdzi się, że nieszczęścia chodzą parami. Pomimo całej sympatii, jaką żywiłem dla Montaignes'a, daleko bardziej zaniepokojony i przerażony byłem niespodziewanym obrotem, jaki przybrała niemal w tym samym czasie apatia Małej.
Z biegiem czasu powoli przyzwyczaiłem się do jej braku apetytu, i zaniku energii. Ale teraz nie jadła już w ogóle i chudła w tempie, które mnie przerażało. Patrzyłem na nią, leżącą z oczami jeszcze otwartymi, ale utkwionymi gdzieś w dal, bez blasku, z zaostrzonymi rysami twarzy, na której skóra była jakby obciągnięta. Przypominała mi wygłodzone azjatyckie dziewczynki, wychudłe i pozbawione wszelkiej nadziei.
Potem zaczęła spać. Nie poruszała się już, leżąc przez cały dzień z zamkniętymi oczami i regularnie oddychając. Rano, kiedy wychodziłem, podczas każdej z licznych wizyt, jakie jej składałem podczas dnia, wieczorem, w nocy, pozostawała pogrążona w głębokim odrętwieniu, które mnie przerażało.
– Mała? Mała? Obudź się.
Musiałem długo nią potrząsać, zanim nastąpiła jakaś reakcja. Unosiła powieki, usiłowała uśmiechnąć się, ale nie starczało jej sił, po czym niepowstrzymanie zapadała z powrotem w letarg.
Osłuchałem ją, pragnąc znaleźć jakieś wytłumaczenie czy wskazówkę dotyczącą tej choroby, która pozwoliłaby mi na zrozumienie, co należy uczynić. Obmacywałem ją, badałem każdy centymetr jej ciała. Szukałem jakiegoś ukrytego wylewu, starałem się znaleźć na jej skórze ślad po ukłuciu kolca lub owada, które mogło spowodować taką senność.
Nie było niczego. Poza ciągłym snem i straszliwym wychudzeniem była w doskonałym zdrowiu. Nawet rana jej przedramienia, z której małe haczyki powypadały kolejno w miarę upływu czasu, wspaniale się zabliźniła i nie mogła mieć z tym nic wspólnego. Jej oddech był spokojny, podobnie jak wyraz jej twarzy. Nie widziałem śladu cierpienia czy nawet najdrobniejszego niedomagania.
Co też mogło jej być? Odtwarzałem w myślach wszystko, co razem robiliśmy, analizowałem wspomnienia, starając się zrozumieć, kiedy mogło się jej coś przytrafić. Jedno było pewne, mianowicie, że jej przypływy złego humoru, jej dziwaczne zachowania, które jak kretyn wziąłem za wyrzuty czy drobne szykany, stanowiły pierwsze objawy pogorszenia zdrowia. Ta potworna choroba tliła się w niej już od dawna. Czy przyczyną mógł być psychiczny szok? Starałem się sprowokować jakąś reakcję krzycząc nagle, wrzeszcząc na nią.
– Obudzisz się wreszcie, do jasnej cholery! W końcu nawet ją spoliczkowałem, trzymając za ramię, dwoma powolnymi i zamaszystymi uderzeniami, których jedynym wynikiem było, że zajęczała, z półotwartymi oczami.
– Boli. Boli. Elias…
Co za dureń ze mnie! Natychmiast pożałowałem głupoty swego zachowania i ogarnęły mnie wyrzuty sumienia na widok czerwonych plam rozlewających się na jej policzkach, na twarzy znowu pogrążającej się we śnie. Działo się coś szalenie poważnego. Mała była z natury dziewczyną gwałtowną i nerwową. Gdyby coś w jej wnętrzu nie zostało zniszczone, inaczej zareagowałaby na moje uderzenia. Ale co? Co?
Gryzłem się w ten sposób i między jednymi a drugimi odwiedzinami mojej śpiącej królewny z zapamiętaniem rzucałem się na narzędzia i z całych sił drążyłem pień, wzniecając chmurę wiórów, a w głowie kłębiło mi się od pytań i przygnębiających wątpliwości. Jeżeli tych dwoje nie można uzdrowić, niech przynajmniej będzie jakiś postęp w budowie łodzi, choćby po to, by dać nam złudzenie, że coś robimy.
Deszcz lał dalej, bezustannie. Trwało to już od tygodni. U Montaignes'a nie było najmniejszego oznaku zdrowienia, a Paulo czuł się coraz bardziej zmęczony.
Któregoś wieczoru, kiedy drążyłem pień silnymi pociągnięciami dłuta, walcząc z ogarniającym mnie smutkiem, powiedział nadzwyczaj spokojnie:
– Kolej na mnie.
Uniosłem głowę raptownie, ocierając z czoła pot.
– Co?
– Przyszła kolej na mnie. Wiem, że to nieodpowiednia pora, ale nic nie poradzę. Czuję ją. Jest tutaj. Dobrze ją znam, wiem.
Napełnił swoją małą tykwę "whisky", jak to nazywał, i napił się długimi pociągnięciami. Jego oczy zamykały się prawie, przysłonięte dwiema wielkimi torbami powstałymi ze zmęczenia. Na jego czole perliły się wielkie krople potu, spadały mu na pierś i tam przedzierały się przez gęste uwłosienie. Oddychał ciężko, a ramiona mu opadły.
To niemożliwe! Rzuciłem narzędzia i usiadłem z głową w dłoniach. Teraz byłem znowu w gównie po uszy. Dlaczego los pastwił się nade mną od tylu miesięcy? Kolejna sytuacja przeistaczająca się w koszmar. Miałem zostać sam w tym forcie, w strugach deszczu, który sprawiał, że wszystko gniło. I właśnie Paulo, chory, musiał mnie pocieszać! Co za ironia!
– Nie martw się! Wyjdziemy z tego, bądź spokojny. Nic się nie bój. U mnie to potrwa tylko parę dni. To nie pierwszy raz, i kto wie, pewnie nie ostatni…
Pił łyk za łykiem tego swojego świństwa, jeszcze szybciej niż zwykle, walcząc z atakującą go chorobą.
– Nie martw się, Elias! To jeszcze nie tym razem, zapewniam cię… Żaden święty mnie nie chce tam, na Górze. Za bardzo się boją, że zaprowadzę burdel w raju…
Mówił do mnie i upijał się. Ja milczałem, ale szedłem za jego przykładem. Śmierdzący benzyną bimber sprawiał, że czułem kurcze żołądka, ale piłem z determinacją, tykwa za tykwą. Po paru godzinach pijaństwa brzuch mi się wzdął od tej trucizny. Paulo mówił coraz bardziej od rzeczy. Miałem ochotę stracić świadomość, przestać wiedzieć, co się dzieje. Nie chciałem zostać sam. Odmawiałem zastanawiania się nad tym, co należało zrobić. Miałem dość, byłem zmęczony. Tego wieczoru moją jedyną reakcją było otumanić się na tyle, by przestać myśleć.
Paulo potrząsnął mną o świcie. Miał oczy szeroko otwarte, wbite w przestrzeń. Jego twarz spływała potem. Z jego przemoczonych od potu szortów na ziemię kapały krople. Jego głowa, ramiona i ręce trzęsły się konwulsyjnie, aż się przeraziłem.
– Paulo? OK?
Udało mu się pokiwać głową. Otrząsając się z pijaństwa chwyciłem go wpół. Nie stawiał żadnego oporu. Niełatwo było go przemieścić. Osłabiony litrami wypitego bimbru z największym trudem zaciągnąłem go na łóżko, gdzie urządziłem mu wygodne legowisko z mat i skór.
Potem, skoro miałem już na miejscu dwóch chorych, wydało mi się oczywiste, że również Małą trzeba przenieść do warsztatu, by mieć wszystkich razem na oku. Powlokłem się na dwór. Nieustający deszcz zalewał ziemię i okalający las. Zostałem natychmiast przemoczony, co trochę mnie otrzeźwiło. Było paskudnie szaro, nogi tonęły w błocie. Było mi źle.