Выбрать главу

Wszedłem do naszej chaty. Jak zawsze, kiedy patrzyłem na Małą, ogarnęła mnie fala czułości. Spała, i wyglądała dokładnie tak jak wczoraj. Była delikatna, niesamowicie krucha, jej szyja i ręce stały się filigranowe, o bladym, prawie nierzeczywistym odcieniu, czarne włosy opadały na łagodny profil; leżała skulona niczym niemowlę, jakby nieobecna…

– Mała? Obudź się, kochanie. Otwórz oczy. To ja, Elias! Po dłuższej chwili spojrzała gdzieś przed siebie, ledwo otwierając powieki.

– Tak?

– Dobrze się czujesz? Pójdziemy do warsztatu, kochanie. Chcesz? Będzie ci tam lepiej.

– Tak. Spać.

I zasnęła ponownie, przeciągnąwszy się niczym mała kotka. Nie pozostawało nic innego, jak przenieść ją do warsztatu. Nie byłaby w stanie samodzielnie przebyć tej odległości. Wziąłem ją więc na ręce i uniosłem. Zamurowało mnie, tak jak stałem przy łóżku z księżniczką w ramionach. Nie rozumiejąc uniosłem ją jeszcze raz, ogłuszony niespodziewaną lekkością jej ciała.

Nie ważyła nic. Potwornie nic. Do oczu napłynęło mi tyle łez, że nie potrafiłem się powstrzymać. Moja księżniczko, moja ukochana! Płacząc patrzyłem na nią, pogrążony w rozpaczy. Była taka piękna, z długimi rzęsami opuszczonymi na oczy. Jej długie ręce zwisały bezwładnie, jakby zapomniane. Cóż to za potworny sen pozbawiał ją wszelkiej chęci życia?

Nie miała już niczego. Była jakby pustą kopertą. Dlaczego musiała umrzeć? Z mojej piersi wydobyło się łkanie i musiałem usiąść na łóżku. Pochylony nad jej ciałem długo dawałem upust swemu smutkowi, błagając ją, by nie odchodziła.

– Nie ty! Księżniczko moja, kochanie, nie ty!

Walczyć. Nie wolno mi było ulec. Teraz ode mnie zależało życie trojga przyjaciół. Winien im byłem opiekę i wsparcie.

Urządziłem w warsztacie szpital i spędzałem w nim cały swój czas. Montaignes i Paulo potrzebowali stałej opieki. Co godzinę starannie wycierałem ich ciała, aby nie leżeli przemoczeni. Przesuwałem każdego na łóżku, aby jeden bok miał czas wyschnąć, podczas gdy przemakał drugi. Nawet skóry powoli przesiąkały ich potem i stale wilgotne stały się nieprzyjemne w dotyku.

Naznosiłem kilogramy owoców i starałem się, bez powodzenia, odżywiać ich regularnie. Lecz ich organizmy nie przyjmowały już niczego. Paulem wstrząsały czkawki, kiedy tylko wsuwałem mu do ust łyżeczkę. Jego skóra przybrała okropny kolor, jeszcze bardziej żółty niż u Montaignes'a, i bardziej niepokojący.

Dwa czy trzy dni po swoim upadku odzyskał przytomność i oznajmił mi, leżąc na łóżku, że czuje się lepiej. Nie będzie przecież całymi dniami wylegiwał się z powodu jakiejś malarii, do cholery! A jak się czuje Mała?

Wstał, z biodrami owiązanymi skórą potamoszery, przeszedł dwa kroki i zachwiał się pod wpływem zawrotu głowy. Nadbiegłem w samą porę, by chwycić go w ramiona. W ciągu sekundy jego ciało pokryło się wielkimi kroplami gęstego potu. Ponownie stracił przytomność i od tego czasu praktycznie już jej nie odzyskał. Jego ataki drgawek, kiedy temperatura gwałtownie spadała, były zupełnie wyjątkowe. Rzucając się na łóżku, niczym epileptyk, rozkopywał wówczas maty i skóry, a czasami mało brakowało, by nie spadł na ziemię.

***

Montaignes od czasu do czasu wynurzał się na powierzchnię, ale nigdy nie osiągał pełnej przytomności. Przez kilkanaście minut mamrotał z szeroko otwartymi oczami, grobowym głosem, urywki z Baudelaire'a, pełne trupów, padlin i duchów, po czym znowu odpływał w niebyt.

***

Deszcz. Deszcz. Deszcz! Ileż to godzin spędziłem na siedząco, opiekując się chorymi, oddany na pastwę samotności i najczarniejszym myślom, w tym bambusowym pomieszczeniu chłostanym nieustającą ulewą, sam jak palec, o całe tygodnie drogi od wszelkiej pomocy, wszelkiego ludzkiego siedliska, za jedyny widok mając tylko ciała moich dogorywających towarzyszy? Nie wychodziłem. Nie pracowałem już przy łodzi. Nie polowałem i nawet zrezygnowałem z wypadów po owoce. Oni nic nie jedli, a ja nie byłem głodny.

Czekać. Niech dojdą do siebie, jeśli w ogóle ma się to kiedyś zdarzyć, niech ustanie deszcz, niech wreszcie coś się stanie! Owe zbyt wolno upływające minuty podkopywały moje samopoczucie. Ja, poganin, który zawsze żyłem na zbyt barbarzyński sposób, by dopuścić istnienie jakichkolwiek boskich mocy, modliłem się do nich, jednej po drugiej. Błagałem je o interwencję. W myślach przywoływałem wspomnienia po rytuale i modlitwach prawosławia, które leżały gdzieś na dnie mojej pamięci, i kierowałem je do nieba, połączone z kawałkami innych wierzeń, które w życiu poznałem.

Potem wyklinałem je wszystkie, w gwałtownym przypływie wściekłości, bo te świnie, jak zwykle, nie robiły nic.

Czekanie to, dzień po dniu, drążyło moje siły i niszczyło moją odporność. Kiedy przychodziło załamanie, kładłem się koło Małej, brałem ją w ramiona, przytulałem się do niej i szukałem pociechy w cieple jej ciała.

Każde spojrzenie, jakie na nią rzucałem, bulwersowało mnie. Odchodziła powoli, bezpowrotnie. Umierała bez żadnego powodu godnego tej nazwy. Kto lub co ją zabijało? Doprowadzało mnie to do szaleństwa. Niekiedy budziła się na parę chwil, by prosić o picie.

Przynosiłem jej wody. Wypijała kilka łyków, za każdym razem trochę mniej, i pomimo moich błagań i pieszczot odchodziła ponownie. Nigdy nie udało mi się jej zatrzymać. Musiałem przestawać wymawiać jej imię, kiedy zdawałem sobie sprawę, że znów pogrążyła się w letargu, gdzieś daleko, na który nic nie mogłem poradzić.

Co dwadzieścia czy trzydzieści minut pochylałem się, przerażony, nad jej piersią, usiłując wychwycić bicie jej serca, tak słabe i odległe. Jeśli wątpliwości nie ustępowały, szczypałem ją, mocno, i uspokajałem się dopiero, kiedy reagowała, łagodnie mnie karcąc:

– Elias… Boli…

***

Pewnego wieczoru, zasypując siebie pytaniami, wreszcie zrozumiałem, co się działo. Wyszedłem z pomieszczenia, w którym się już dusiłem. Opadłem na leżak Paula i pozwoliłem, by deszcz padał mi na twarz, wrzeszcząc z napięcia i niepokoju.

Deszcz chłodził mi ciało. Pomasowałem sobie głowę i wystawiłem twarz na zacinającą ulewę, mając nadzieję, że napięcie pod czaszką nieco spadnie. Wówczas w oddali, ponad palisadą, poprzez szarzyznę jeziora, zobaczyłem owe nieco żółtawe dymy, pojawiające się w niektóre wieczory. Szkodliwe dymy, pomyślałem. I nagle przypomniałem sobie inny obraz. – Była to wioska, którą odkryliśmy na brzegu Sanghi, z tymi spokojnymi trupami, leżącymi na ziemi, choć nic nie tłumaczyło powodów ich śmierci.

Gorączka, pochodząca z jakichś bagien. To właśnie podejrzewał Montaignes. Piorunujące zatrucie albo epidemia, powiedział. Teraz znałem już prawdziwe wytłumaczenie. Podobnie jak Mała, mieszkańcy wioski zasnęli i nie obudzili się już nigdy.

Śmiałem się sam do siebie, ociekając deszczem. Było to takie proste. W tym przeklętym zakątku panował jeszcze dodatkowy koszmar, przed którym zostaliśmy przecież ostrzeżeni natychmiast po wejściu do dżungli, w swojej nieświadomości nie przywiązując jednak do tego wagi. Mała była skazana. Wszyscy byliśmy skazani. Być może ja sam też byłem już przesiąknięty tą trucizną. I ta dziwna malaria, która nie chciała ustąpić!

Fort z czterema niewytłumaczalnymi szkieletami, oto nasze przeznaczenie. Dżungla trzymała nas w garści. Przerobiła nas jak szczeniaków, a my wpadliśmy we wszystkie pułapki. Gorączka dostanie nas wszystkich.

***

Chodziłem po forcie, nie zważając na błoto, które sięgało do kostek, i śmiałem się histerycznie, u kresu sił, potykając się co chwila. Udupieni! Skazani na śmierć! Przez ten straszny sen, który w tej samej chwili powoli wykańcza moją ukochaną.

Nagle stanąłem, unurzany w błocie, i wrzasnąłem, na ile starczyło mi tchu: