Długo dyskutowaliśmy o napaści M'Bumby i nieszczęściach, jakie z tego wynikły, aż w końcu Paulo walnął się dłońmi po udach.
– No dobra. Wodzu, ale to nie wszystko. Damy ci teraz towar, co? Skoro już tu jesteśmy…
Jak zawsze przywieźliśmy z Kinszasy prezenty dla wioski: bele materiału, świeczki i zapałki, aspirynę i duże ilości skondensowanego mleka. Naczelnik każdy prezent przyjął z pełnym godności ukłonem, po czym dalej czekał w milczeniu. Jego wzrok wędrował od jednego z nas do drugiego i Wódz nie potrafił pohamować lekko zaniepokojonego uśmiechu. Wszyscy wiedzieliśmy, czego się spodziewa, i Montaignes potęgował jeszcze jego niecierpliwość.
Wreszcie wyciągnął z kieszeni podłużną paczuszkę i podał mu ją.
– Dla ciebie również przywieźliśmy prezent.
Był to zegarek; ogromny, nierdzewny i wstrząsoodporny. Wódz założył go na prawy nadgarstek, przyjrzał mu się, spojrzał na zegarek Paula, przeniósł swój na lewy nadgarstek i zadowolony z rezultatu wybuchnął śmiechem. Uszczęśliwiony zaczął wykrzykiwać coś w swoim narzeczu, ściskając Montaignes'a swoimi grubymi łapami tak, że prawie go zadusił. Kiedy trochę się uspokoił, oznajmiłem mu:
– Wyruszymy na poszukiwanie M'Bumby i zabijemy go.
– Ooo! Niedobrze! Zostawić M'Bumbę. On przyjść, on odejść… Potem jeszcze przyjść. Ty nic nie móc zrobić.
Uśmiech i cała jego radość zniknęły. Wywracał teraz swoimi ogromnymi oczami, z niepokojem na twarzy, i potrząsał przecząco głową, poszarzały ze strachu.
– Nie, Elias. Ty zostawić M'Bumbę. M'Bumba, zły duch!
Wbił palec w moją pierś, a następnie w pierś pozostałych dwóch.
– Ty, Elias, nie duch. Ty, nie duch. Ty, Montaignes, nie duch. M'Bumba – duch. Dużo niebezpiecznie. Dużo śmierć.
– Tak, Wodzu. Będziemy ostrożni.
– Nie! Duch niedobrze!
Widząc jego przerażenie Paulo uznał, że trzeba interweniować.
– Nasz Bóg strajkował – wyjaśnił. – To tłumaczy katastrofę, jakiej padliśmy ofiarą. Ale wrócił już do roboty i jego światłość spada na nas. Rozumiesz, wielki Wodzu? I możesz mi wierzyć, jest silniejszy od wszystkich duchów!
Wódz odrzucił wszelkie argumenty i oświadczył, że nie możemy wyruszyć na polowanie dopóty, dopóki ludzie Kuju nie zawezwą do nas duchów wrogich M'Bumbie.
– My zrobić uroczystość dla ciebie, ciebie i ciebie. Potem móc znaleźć M'Bumbę. Strzelby nic nie poradzić. Ty musieć mieć ochronę.
Wobec niepokoju Wodza i jego zdecydowania odmowa byłaby niegrzecznością, a nawet brakiem szacunku.
– Ty, ty i ty teraz przyjść. Ja powiedzieć do wszystkich. Teraz pójść do czarownika. Niedobrze, niedobrze dla Kuju. M'Bumba nas nie lubić. Ty przyjść.
Ludzie ci mają wizję świata opartą całkowicie na wierzeniach i obyczajach, które wpływają na każdą decyzję, na każde wydarzenie, a nawet na każdą czynność dnia codziennego. Postępowanie wbrew tym wierzeniom oznacza złamanie porządku życia; należy zatem tego unikać. Cały ten kontynent, wiedzieliśmy to z doświadczenia, wręcz kipiał od różnych historii o czarach, opętaniach i truciznach. Nasza wioska nie była tu wyjątkiem i posiadała własnego czarownika, osobę niezastąpioną, wyrocznię w każdej sprawie, a w szczególności, gdy trzeba było walczyć z urokami, jak w tym przypadku.
Nasz komfort i spokój naszej siedziby uzależnione były od stosunków z ludźmi Kuju. Zawsze szanowaliśmy ich rytuały i staraliśmy się je zrozumieć.
– O masz – jęknął Paulo przyciszonym głosem – będą nam teraz zawracać dupy jakimiś uroczystościami. Trzy godziny mamy z głowy. Powiedz mu coś! Wymigaj się!
– Nie można odmówić. Obrażą się.
– Jeśli można… – wtrącił Montaignes. – Wydaje mi się, że tym razem chodzi o ceremonię szczególną. Jestem ciekaw, jak ludzie Kuju zwalczają wrogiego ducha.
Paulo zmierzył go wściekłym wzrokiem, westchnął, na próżno szukając wyjścia, i zrezygnowany poddał się:
– Niech będzie, wielki Wodzu! Zgoda na mszę, kiedy będziesz chciał.
Cała wioska ruszyła procesją w kierunku siedziby czarownika.
– O kurwa! – stwierdził Paulo. – To poważna sprawa. Kupa luda!
Kroczyliśmy ścieżką prowadzącą do lasu. Ludzie Kuju nie byli specjalnie wysocy, ale atletycznie zbudowani. Skórę mieli koloru węgla. Ich nogi, przyzwyczajone do wypraw przez dżunglę, były nadzwyczaj mocne i łukowate. Wojownicy mieli głowy wygolone lub pokryte bardzo krótkimi włosami. Większość nosiła na czołach opaski z czarnej skóry. Niewielu tylko wzięło ze sobą łuki, ale jak zawsze każdy niósł w ręku lub za paskiem od szortów maczetę.
Minęliśmy grupki kobiet, które szły bez pośpiechu. Miały krótkie włosy, obwisłe piersi, wokół talii i bioder owinięte kolorowe materiały i były wysmarowane korzenną esencją, której zapach unosił się wokół nich. Większość niosła niemowlęta, przymocowane do pleców płóciennym pasem.
Grupkami po czterech czy pięciu szli mali chłopcy. Często podchodzili, by dotknąć naszych rąk i cicho zaśmiewali się. Wielu młodych mężczyzn niosło na ramieniu bębny. Od czasu do czasu któryś z nich wybijał na swoim instrumencie werbel, tak dla wprawy.
Szliśmy tak dłuższy czas przez dżunglę i powietrze wokół było aż gęste. Okrzyki kobiet i dzieci, nagłe werble tam-tamów, wszystkie dźwięki nabierały tu specyficznego brzmienia. Wreszcie wyszliśmy na wykarczowaną, nasłonecznioną polanę, pośrodku której stał dom czarownika; kwadratowy, drewniany, pokryty dachem z blachy i palmowych liści. Wejścia strzegły dwa totemy z rzeźbionego drewna. Dom otoczony był obszernym kręgiem utworzonym przez wbite w ziemię pale.
Czarownik był starym przygarbionym człowiekiem, którego twarz o młodzieńczym wyglądzie miała łagodny i życzliwy wyraz. Przyjął nas z uśmiechem, kiwając z zadowoleniem głową.
– Dzień dobry! Dzień dobry!
Jego oczy były w nieustannym ruchu. Kiedy na chwilę wzrok jego spotkał się z moim, byłem zaskoczony bijącą zeń siłą: widziałem dwa błyszczące czarne punkty, wyrażające głęboką inteligencję. Facet miał oczywiste zalety, nakierowane na intensywną wewnętrzną pracę mózgowca. Ona to sprawiła, że jego oczy nabrały takiej siły wyrazu, której jakby się wstydził, szybko odwracając wzrok.
Tłum ustawił się tworząc wielki krąg wokół nas i spokojnie usiadł. Drzwi wejściowe domu prowadziły do bardzo wąskiego korytarza utworzonego z drewnianych palików. Były na nich zawieszone najróżniejsze amulety, zwierzęce skóry, a także ludzka czaszka umazana ziemią. Wystawione na słońce w przekrojonych na pół plastikowych baniakach suszyły się bukiety jakichś ziół. Czarownik przywołał nas ruchem dłoni i zniknął w wąskiej kiszce, która pełniła w jego chacie funkcję przedsionka.
– Dzień dobry! Dzień dobry! – zapraszał nas do siebie jedynym znanym sobie francuskim słowem.
Najpierw dotarł do nad hałas. Donośne i agresywne syczenie, które sprawiło, że ciarki mi przeszły po grzbiecie, zanim dostrzegłem jego źródło. W pomieszczeniu było ciemno i wilgotno. Wokół rozchodził się obrzydliwy, kwaśny smród. Na umeblowanie składały się jedynie drewniane posążki, przedstawiające postacie ludzi i zwierząt. Pomiędzy nimi, gdzie nie spojrzeć, kłębiły się długie ciała węży.
Zmartwiałem, nie dowierzając własnym oczom, dostrzegając nie tylko ogromne węże boa, potężne, lecz niegroźne, ale także grzechotniki i zielono-żółte żmije, których pełno było w okolicy; ich ukąszenie jest śmiertelne. Na odgłos naszych kroków gady te zaczęły pełzać, i teraz kłębiło się już we wszystkich kątach. Paulo przylgnął do mnie, klnąc pod nosem. Montaignes zrobił się biały jak własna marynarka.
– Dzień dobry! Dzień dobry!
Czarownik machał do nas, żeby iść za nim. Ruszyliśmy więc gęsiego jak po sznurku, unikając gwałtownych ruchów i z mocno ściśniętymi pośladkami. Stary fakir zmiótł pył z maty leżącej na ziemi i uderzając dłonią w polepę dał nam znak, byśmy usiedli.