– Doskonale – powiedział komendant – doskonale, już tłumaczę.
Wydobył z bocznej kieszeni munduru maleńki orbisowski kalendarzyk i flegmatycznie jął przewracać puste, zawierające jedynie wydrukowane daty, imiona i nazwy dni tygodnia, stro-niczki. Dotarł wreszcie do miejsca, w którym widniały jakieś zupełnie nieczytelne (nawet dla mnie, choć zaglądałem mu przez ramię) znaki, hieroglify, tajne szyfry, zrozumiałe jedynie dla funkcjonariuszy służb specjalnych; Jeremiasz medytował przez dobrą chwilę nad ujętym w sekretną formę meldunkiem, potem zaś, niewyraźnie, jakby do siebie samego, jął cedzić:
– Tak jest, wszystko się zgadza, wystąpienie skierowane przeciwko towarzyszowi pierwszemu sekretarzowi, tak jest.
Energicznym ruchem zamknął kalendarzyk i zakrył go swoją wielką dłonią, jakby chciał stłumić tlące się tam lonty, jakby chciał zgasić w zarodku wzbierającą tam rebelię.
– Towarzysze – powiedział dobitnie – otrzymałem meldunek, iż towarzysze szykujecie zamach na życie towarzysza pierwszego sekretarza Władysława Gomułki.
Nie pamiętam już, czy matka znieruchomiała w trakcie szorowania blachy, tarcia ziemniaków, czy może z zapałką w dłoni znieruchomiała nad paleniskiem. Dziś widzę to tak, jakby nieruchomiała kolejno w trakcie każdej z tych czynności. Ojciec i pan Trąba spojrzeli po sobie wszystko zdradzającym spojrzeniem niewydarzonych spiskowców, ja zaś pomyślałem, że warto by raz jeszcze zajrzeć do opuszczonego przez morfinistki pokoju na poddaszu i sprawdzić, czy nie zostawiły tam czegoś jeszcze prócz wstążki, lusterka i pilnika do paznokci.
– Towarzysze darują, ale ponieważ meldunek wydał mi się, jakby to powiedzieć, umiarkowanie prawdopodobny, przystąpiłem do rzeczy w sposób dookólny. Jeśli, towarzysze, faktycznie żywicie skrytobójcze zamiary względem głowy państwa, to proszę mi, w pewnym sensie, wybaczyć, że podałem w wątpliwość ich, wasze, że tak powiem, w tym względzie kwalifikacje, ale…
– Gomułka nie jest żadną głową państwa – przerwał Jeremiaszowi znudzonym tonem pan Trąba.
– Proszę?
– Mówię, że Gomułka nie jest żadną głową państwa. Gomułka jest jedynie szefem partii. Głową państwa jest Zawadzki.
Komendant Jeremiasz z najwyższym osłupieniem spoglądał to na pana Trąbę, to na ojca.
– Czyżby jednak – powiedział nieomal z triumfem -czyżby jednak tak? Nie, nie, nie -mitygował sam siebie – towarzysze, znamy się nie od dziś, wypiliśmy wspólnie morze alkoholu, wygłosiliśmy wspólnie niejedno ryzykowne zdanie, śmiało mogę, zarówno czyniąc sobie zaszczyt, jak i mówiąc prawdę, nazwać towarzyszy moimi wypróbowanymi druhami, a tymczasem co? Tymczasem dowiaduję się, iż moi wypróbowani druhowie porywają się, są gotowi porwać się na zbrodnię majestatu…
– Proszę mi powiedzieć – głos komendanta nieznacznie, ale zauważalnie stężał i zlodowaciał – proszę mi powiedzieć, co ja mam na Boga Ojca zrobić z taką wiadomością? Proszę -komendant nagle zmienił tonację na lamentacyjno-błagalną – proszę mi powiedzieć, co ja mam zrobić? Jestem tu po to, aby sprawdzić. Aby sprawdzić, na ile rzecz należy do dziedziny fikcji, na ile zaś do dziedziny rzeczywistości.
– Pragnąłbym, bardzo bym pragnął, aby mój zgon należał do dziedziny fikcji – odezwał się pan Trąba – ale to są, obawiam się, wysoce pobożne pragnienia.
– Przecież nie o pańską śmierć tu idzie, a o ewentualne śmiertelne obrażenia towarzysza Gomułki?
– Niestety, panie Komendancie – odparł pan Trąba – z całą pyszałkowatością muszę wysunąć własną osobę na plan pierwszy i zapewnić, iż przede wszystkim idzie o mnie – i pan Trąba powściągliwie, w kilku zdaniach, niczego wszakże nie tając, wyniszczył swoje przedśmiertne ambicje.
Komendant Jeremiasz wysłuchał z uwagą nieubłaganych w swojej wewnętrznej logice argumentów pana Trąby, po czym rzekł:
– Chwileczkę, jeśli dobrze was zrozumiałem, towarzyszu, spodziewacie się rychłego odejścia z tego świata, ale w gruncie rzeczy z jakiego powodu spodziewacie się tego odejścia?
– Z jednego ogólnego oraz siedmiu poszczególnych powodów – rzekł pan Trąba i jął wyliczać na palcach: – po pierwsze, marskość wątroby; po drugie, trzaskająca trzustka; po trzecie, ostra niewydolność nerek; po czwarte, serce słabnące; po piąte, wrzody żołądka; po szóste, delirium tremens; po siódme, najprostsze, zachłyśnięcie się własnymi wymiocinami. Oto siedem dobrych i nie podległych falsyfikacji powodów, z których każdy z osobna i wszystkie razem są jednakowo skuteczne, wszystkie też – pan Trąba stanowczo uniósł w górę palec wskazujący – już są gotowe. Siedem bestii jest już w pogotowiu, siedem chimer już czai się do skoku. Tak – ryknął znienacka – już zostało wzniesionych siedem filarów śmierci mojej!
– Według Jana Damasceńskiego, dzielącego gniew na rozdrażnienie, manię i szał, jesteście najwyraźniej w fazie szału, towarzyszu Trąba – powiedział odchylając się do tyłu, jakby celem uniknięcia bezpośredniego zagrożenia, komendant Jeremiasz.
– Nie wiedziałem, że na wieczorowych kursach marksizmu przerabia się typologię gniewu według Jana Damasceńskiego. Pochwalam. Pochwalam i winszuję. Ja wszakże, że pozwolę sobie na polemiczny wtręt ad vocem, nie jestem w fazie manii wedle Jana Damasceńskiego, ale w fazie gniewu z głosem wedle Grzegorza z Nissy. Grzegorz z Nissy, jak pan doskonale wie, dzieli gniew na gniew bez głosu, gniew z głosem, gniew wyrażony w głosie. Tak czy inaczej, jestem (bywam) w fazie predeliryjnej, wódczana psychoza już stuka swoim przezroczystym jak kieliszek wódki palcem, już stuka w kruche ściany mojego mózgu.
Matka kładła pierwsze porcje ziemniaczanego ciasta na blasze, huczący niżej ogień i strugi ciemności za szybą przenosiły nas poza klimaty i poza pory roku. Siedzieliśmy w kręgu światła, odgrodzeni od tego, co było dalej, a dalej były lód i ciemność. Mundur komendanta parował z wolna, sechł i jaśniał Jeremiasz, niczym dezerter marnotrawny powracał w szeregi macierzystej formacji.
– A gdyby tak – powiedział z wolna – a gdyby tak przestać i dać sobie spokój… w końcu jakkolwiek by zredukować rachunek objętościowy, swoje pan już w życiu wypił.
– Przestać pić – ni to spytał, ni to skonstatował bezbarwnym jak woda głosem pan Trąba -przestać pić? Wykluczone. Już w czterdziestym piątym roku powiedziałem sobie: być może umrzesz od wódki, Józefie Trąbo, ale jak się od czasu do czasu nie napijesz, umrzesz na pewno. Teraz zaś, po niespełna dwudziestu latach, paradoksalne to przypuszczenie przybrało postać dokonaną. Wie pan, panie Komendancie – pan Trąba ożywił się i wyraźnie nabrał narracyjnego animuszu – mężczyzna ma tylko jeden dobry powód, żeby przestać pić, kiedy mianowicie spostrzega, iż na skutek picia głupieje. Inaczej powiem: prawdziwy mężczyzna może od wódki umrzeć, zgłupieć – nie śmie.
– Może w takim razie – komendant mówił z wielką ostrożnością – może w takim razie wystawilibyście na szwank swój wysoki rozum, towarzyszu Trąba?
– Pan mi uwłacza, panie Komendancie – rzekł z godnością pan Trąba. – A po cóż człowiekowi żyć w głupstwie?
– A zabieranie z sobą Gomułki, a zabieranie z sobą Gomułki do grobu – rozeźlił się nagle Jeremiasz – a zabieranie z sobą towarzysza pierwszego sekretarza Władysława Gomułki do grobu to nie jest głupstwo? Przecież to głupstwo piramidalne! Głupstwo bezcelowe i historycznie jałowe! Głupstwo do niczego nie zmierzające i intelektualnie puste.
– Terror to nie jest dziedzina spekulacji, terror to jest dziedzina wstrząsów – powiedział posępnie pan Trąba.
– Jaki terror? Jaki terror? Jaki terror? – ryknął z najwyższą pogardą komendant.
– Może nasz terror to nie jest wielki terror – zaperzył się pan Trąba – ale zawsze terror. Lepszy taki niż żaden. Lepszy wróbel w garści niż Mao Tse-tung na dachu. Owszem, zamierzałem coś zrobić dla ludzkości, ale przecież jak zrobię coś dla Polski, to i dla ludzkości to będzie uczynione. Oczywiście, że bym wolał wielkie dzieło na globalną skalę, oczywiście, że bym wolał, jak panu objaśniałem – pan Trąba uniósł w górę ramiona – oczywiście, że bym wolał zacisnąć me tyranobójcze palce na szyi Mao Tse-tunga. Chiny by człowiek przy okazji zobaczył. Ale nie ma środków na tak wielką podróż – westchnął z żalem pan Trąba. – Mała zaś podróż nie wchodzi w grę z powodów ambicjonalnych. Przecież nie będę się upokarzał quasi-zagranicznymi wojażami po bloku krajów demokracji ludowej. O nie, co to, to nie. Do Sofii, by się zasadzić na towarzysza Żiwkowa, to ja z całą pewnością nie pojadę. Ani do Niemiec Wschodnich, by Walterowi Ulbrichtowi wymierzyć sprawiedliwość, proszę mnie nawet nie namawiać.