Kościelny Messerschmidt tak umiał pociągać za sznury, iż świadomie osiągał wszystkie te efekty: efekt powieki, efekt ognia i efekt mieszanego lasu.
– Tu trzeba mieć – pokazywał wnętrze dłoni – tu trzeba mieć iskrę bożą. Błękitną iskrę bożą – dodawał z zagadkowym uśmiechem – bez błękitnej jak gazowy płomyk iskry bożej żaden dzwon się nie odezwie.
Zostawialiśmy tornistry w zakrystii, kościół pachniał niedzielnymi ubraniami zborowni-ków, kościelny Messerschmidt uważnie oglądał nasze ręce.
– Ani jednej iskry bożej, ani śladu zdolności, o talencie nie wspominając – mawiał z dezaprobatą. – Trudno. Upośledzeni też mają prawo chwalić Pana. Przystąpcie do mnie. Tylko pobożni, tylko najpobożniejsi dostąpią dziś łaski wejścia na wieżę. Ty, Chmiel. Ty, Sikora. Ty, Błaszczyk. Dzisiaj w a m będzie dane. Nie musicie nawet zatykać uszu, bo i tak… głusi jesteście studziennie.
Szliśmy za nim po drewnianych schodach, potem z całych sił oburącz ściskaliśmy sznury grubsze od naszych ramion. Upalne południe rozpalało się powoli.
– Niech zaśpiewa najmniejszy dzwon – krzyczał wniebogłosy kościelny Messerschmidt i spoglądał z ironią na nasze rozpaczliwe wysiłki. – Nie tylko talentów artystycznych, ale i sił fizycznych panom nie dostaje. Panowie jesteście absolutnie daremnym pokoleniem. Jak będziecie dorośli, nie tylko kościół luterski, ale i Polskę Ludową do upadku przywiedziecie, co zresztą, kto wie, może i na dobre wyjdzie.
O tak. Tak, artysta, tak urodzony artysta bierze w swoje boskie palce stworzony dla niego instrument. – Messerschmidt z pozoru niedbale ujmował daremnie napinany przez nas sznur. – Tak oto. Całym jestestwem, nie zaś samymi rękami. W świętym miejscu jesteśmy, toteż panowie wielkodusznie wybaczą, iż nie zasugeruję wam, co mianowicie możecie sobie samymi rękami zrobić. W fachu, w powołaniu dzwonnika ręka nie jest górną kończyną, ale przedłużeniem duszy. Niech zaśpiewa najmniejszy dzwon! – krzyczał kościelny Messer-schmidt i na jego zawołanie najmniejszy dzwon ruszył z miejsca. – Ludwisamia Tyma w Warszawie – Messerschmidt przekrzykiwał pierwsze uderzenia serca – Ludwisamia Tyma w Warszawie, brąz praktycznie in statu crudi, brąz bez domieszek, stąd też dźwięk czysty, choć mało nośny, jak wieść niesie, dzwon ten odlany został na zamówienie światłego protektora reformacji Mikołaja Radziwiłła Czarnego. Zawieszon przez braci kalwinów na wieży kościoła w Kiejdanach, służył im wiernie i swym czystym głosem podtrzymywał w wierze, choć wybranej, to przecież słusznej. W Trylogii pióra Henryka Sienkiewicza jest mowa o kiejdańskim kościele, niestety, dźwięku naszego kałakoła nie opisało Sienkiewiczowskie pióro, a szkoda, a szkoda. Panowie, rzecz jasna, jeszcze nie czytali Trylogii…
„Ja czytałem, ja już czytałem i Ogniem i mieczem, i Potop, i Pana Wołodyjowskiego. Ja czytałem" – chciałem zawołać, ale powściągnąłem się i ugryzłem w język. Jeszcze nie wydarzony, ale już istniejący psychologiczny instynkt podpowiedział mi, iż nie jest dobrą rzeczą okazywanie w obecności kościelnego Messerschmidta jakichkolwiek umiejętności. Niewątpliwie był on wirtuozem, był wirtuozem dzwonnikiem, być może był też wirtuozem innych kunsztów, ale nade wszystko był tym rodzajem wirtuoza, który jak ryba w wodzie czuje się wśród ignorantów.
– Niestety, niestety, niestety! – znać było, iż wszelkie intonacyjne odcienie opowiadanej historii Messerschmidt opanował do perfekcji. – Mikołaj Radziwiłł umiera rychło, a w kilkadziesiąt lat później bracia katolicy odbierają braciom kalwinom ich, czyli nasz kościół. Po prawdzie odzyskują go oni, ale z wielkiej perspektywy historycznej, mniejsza o drobne szczegóły historyczne. Choć to, co się teraz dzieje, jest drobnym detalem historycznym tworzącym wielką historię, nie tylko historię w historycznym ale i historię w epickim sensie. Co się dzieje, panowie?
Kościelny Messerschmidt oderwał na chwilę dłonie od sznura, który porywany w górę rozkołysanym radziwiłłowskim rytmem tańczył, rzekłbyś, przed nami swój straceńczy, gwałtownie urywany taniec.
– Co się dzieje, panowie? Oto ciemną kiejdańską nocą czterej szlachcice, historia nie zna ich nazwisk, wiemy jedynie, iż byli to trzej kalwini i jeden luter, ciemną, mroczną nocą ta kacerska czwórka zdejmuje z wieży kiejdańskiego kościoła dzwon Mikołaja Radziwiłła, ładuje go na sanie, okłada sianem i słomianami wiechciami, i ruszają. Sześciokonny zaprzęg rusza w głąb ciemnej i mroźnej Rzeczpospolitej. Kilkudziesięciostopniowy, choć wtedy nie do zmierzenia, mróz sprawia, iż sanie suną chyżo po kiejdańskim gościńcu. Siedemnastowieczna pełnia księżyca, czarne lasy i białe pola. Panowie, dzieje tej wyprawy czekają na swojego epika, przy czym nie ma co ukrywać, musiałby to być człowiek co najmniej tak pod względem językowym utalentowany jak Henryk Sienkiewicz. Pomyślcie, panowie, a nade wszystko spróbujcie puścić wodze waszej kompletnie zbolszewizowanej wyobraźni. Czterech protestantów, czterech jeźdźców nie Apokalipsy, ale czterech jeźdźców Ewangelii wiezie na saniach przez zamarznięte stulecie protestancki dzwon. Nie wiedzą, dokąd jechać. Może do Warszawy? Do Leszna? Do Lublina? A może do Prus, do Królewca? Nie znają drogi, nie mają celu, wiedzą jedynie, że trzeba chronić święty przedmiot. A wokoło ciemności, zbójcy, Kozacy, Tatarzy, Turcy, Szwedzi, czerń i dzicz. Lotem błyskawicy rozchodzi się wzdłuż traktu wieść, iż nasi muszkieterowie wiozą skarby królewskie. Zasadzki. Potyczki. Przygody. W trakcie kolejnej jeden z braci kalwinów zostaje śmiertelnie ranny. Mityczna dramaturgia tej podróży polega na tym, iż jej uczestnicy wykruszają się powoli. Następny, drugi kalwin jest ekstatycznym entuzjastą okowity. Chleje jak nie przymierzając pan Trąba, tyle że bardziej straczeńczo. Którejś nocy nadmiernie rozgrzawszy swoje członki, niebacznie usnąwszy -zamarza. Pozostała dwójka uczestniczy w tylekroć już gdzie indziej opisywanej scenie śmiertelnego wtajemniczenia. Płatki porannego śniegu osiadają na powiekach ich bezwładnie leżącego towarzysza. Nie topnieją. Twarz zarasta białą łuską i nikt nigdy już nie będzie wiedział, czy nasz niegdysiejszy towarzysz wiary i towarzysz broni miał oczy piwne, czy oczy niebieskie, czy za pazuchą szeleścił mu list skreślony czyjąś bardzo drobną dłonią, za czym tęsknił i przed czym uciekał.
Kościelny Messerschmidt najwyraźniej wzruszył się własną retoryką, łza błysnęła mu w oku, nie krył się z tym bynajmniej.
– Panowie wybaczą – powiedział szorstkim, powściągającym własne wzruszenie głosem -ale, jak mawiają bolszewicy, ja jestem ślioznyj czeławiek. Trzeciego, najmłodszego z kalwinów – ciągnął dalej otarłszy łzę rękawem i wysmarkawszy się na podłogę – trzeciego, najmłodszego z kalwinów gubi to, co i was wygubi niebawem: pochopna wymiana spojrzeń z pewną katoliczką.
Karczma pod Częstochową i starsza od niego o ładnych parę lat wdowa szynkareczka o imponującej cielesności. O świcie, zamiast ruszyć dalej, zamiast dalej eskortować dzwon, on drwa rąbie na podwórcu, wodę nosi i twierdzi, iż odnalazł sens życia. Panowie, sens życia i małżeństwo mieszane to jest jak ogień i woda! Teraz i tak nic nie pojmiecie, teraz i tak lada chwila runiecie w ramiona ponętnych papistek, ale przyjdzie czas i wspomnicie na moje słowa. Wszystko jedno. Na placu boju czy też na szlaku podróży pozostaje ostatni jeździec Ewangelii, ewangelik augsburski-luter. Szlak wiedzie. Bóg prowadzi dalej na południe. Już jest pełnia bujnej, upalnej wiosny, sanie dawno zastąpione zostały pod wodą, jest sam na piaszczystym gościńcu, dotyka palcami gładkiej jak skóra protestantki powierzchni dzwonu i tamten mroźny, ciemny kiejdański wieczór, kiedy ściągali dzwon z wieży, kiedy gnani nie tylko bożym wezwaniem ruszali w niepewne, tamten czas, wydaje mu się, pochodzi nie z tego świata i nie z jego życia. Teraz droga wiedzie pod górę, wzgórze za wzgórzem, coraz wyżej i wreszcie – ona jest. U jego stóp rozciąga się obiecana dolina, ewangelicy krzątają się wokół swoich obejść, chóry kościelne śpiewają psalm za psalmem, ptacy w górę podlatują, wszędzie panuje dobre, przyjazne światło. Hosanna.