– Kochałem ją – kłamał ojciec. – Chcieliśmy razem uciec na koniec świata, wyobrażaliśmy sobie, że któregoś dnia, któregoś upalnego roku wjedziemy ze wszystkim, co mamy, do miasta pełnego rudych psów, umorusanych dzieci i tajemniczych, spowitych w woale i zawoje kobiet (z którymi po latach, takie jest życie, panowie, niechybnie bym ją zdradzał) i będzie tam trwał festyn, mille villes tranquilles, ona będzie mówić z zachwytem, zdumieniem, i będziemy mieszkać w domu z widokiem na morze albo w domu z widokiem na łąki, albo w domu z widokiem na ścianę żeńskiego akademika i będziemy tam żyli wiecznie i co noc śnić się nam będzie tysiąc białych konstrukcji architektonicznych, tysiąc śródmiejskich błoń, tysiąc uśpionych zajezdni tramwajowych i tysiąc rzek przecinających kruche i ciemne jak razowiec śródmieścia.
Wszystko było zmyśleniem w opowieści ojca, nawet sny były zmyślone, to zresztą pół biedy, sny zawsze są zmyśleniem. Ale on kłamał i na samym początku tego wyimaginowanego romansu, kłamał nawet kiedy mówił, że nie mówi językami. Ojciec już przed wojną mówił po francusku. Nawet w tych nieszczęsnych papierach po nim oprócz Podań, Odwołań, Powołań, Orzeczeń, Oskarżeń jest też kruszejące i żółte jak jego zakopane kości Świadectwo Praktykanta Pocztowego, który 4 maja 1933 roku zdawszy egzamin przed Komisją Dyrekcji Poczt i Telegrafów w Katowicach otrzymał następujące oceny: Transport poczty – dobrze. Służba pocztowa – dobrze. Przepisy rachunkowe – dobrze. Język francuski w słowie i piśmie – bardzo dobrze. Mille. Villes. Tranąuilles.
Rozdział VIII
– Wszystko jedno – powiedział pan Trąba – trzeba go zabić i wracać do domu, za miesiąc święta.
Padał drobny deszcz, powietrze nad Warszawą jaśniało, pierwsze śniegi czaiły się w niebiosach. Głowę moją zdobił barwny pióropusz, uginałem się pod ciężarem kuszy, za pasem miałem fiński nóż, na mej piersi zaś lśniła plastikowa gwiazda szeryfa. Przemierzaliśmy prospekt za prospektem, przeszliśmy tam i z powrotem Marszałkowską, Nowym Światem i Alejami Jerozolimskimi, wjechaliśmy na najwyższe piętro Pałacu Kultury i ani razu nie spojrzał na nas nawet pies z kulawą nogą.
– Nie zdawałem sobie sprawy z rozmiarów zniewolenia, u nas na Śląsku jest jednak inaczej – pan Trąba nie ukrywał niesmaku.
Napięcie rosło, fiasko naszej akcji zbliżało się, moim zdaniem, wielkimi krokami.
– Niewinne przebrane za Indianina dziecko i to z grubsza tylko przebrane – pan Trąba pogłaskał mnie po pióropuszu – to niewinne dziecko, nawet to niewinne dziecko budzi strach. Przecież Jerzyk wygląda jak barwny czarodziejski ptak, jak żar-ptak, co sfrunął na szare ulice tego wilczego miasta z kart baśni i powinien przykuwać uwagę. A tu przeciwnie. Przechodnie zamiast zwalniać, przyśpieszają kroku, zamiast słać życzliwe uśmiechy, posępnieją, zamiast przyjaźnie kiwać głowami, odwracają je z niechęcią.
– Ależ z pana obłudny rozbójnik, panie Trąba. I nie wykluczone, że całkowicie myli się pan, jeśli idzie o diagnozę społeczną – ojciec był osobliwie odprężony i zrelaksowany – przecież to niewinne dziecko bierze właśnie aktywny udział w przedostatniej fazie zamachu na życie komunistycznego satrapy i być może naród nasz wyczuwa to z właściwą sobie dziejową intuicją…
– Panie Naczelniku – pan Trąba spiorunował ojca spojrzeniem – przywołuję pana do porządku, nawet w myślach proszę trzymać się oficjalnej wersji zdarzeń. Jasno przecież widać, że w tym mieście nie tylko ściany mają uszy, w tym mieście uszy są wszędzie…
– Znowu nieostrożność moralna – zaśmiał się ojciec – nieostrożność moralna plus szarganie świętości. Warszawa to nie jest miasto kapusiów. Warszawa to jest miasto bohaterów.
– Miasto bohaterów musi być zarazem miastem donosicieli – pan Trąba niecierpliwie machnął ręką – a poza tym wie pan, panie Naczelniku, gdyby istotnie było tak, jak pan mówi, to znaczy gdyby istotnie naród nasz z właściwą sobie dziejową intuicją wyczuwał nasze zamiary, niechybnie przyłączyłby się do nas…
– Nie przyłącza się, a przeciwnie, pierzcha, ponieważ wyczuwa także groteskowy rys całego przedsięwzięcia…
– Groteska nie wyklucza przelania krwi – pan Trąba jadowicie cedził sentencję za sentencją – groteska nie wyklucza śmierci, groteska nie wyklucza zastrzelenia Władysława Gomułki z chińskiej kuszy miotającej bełty. Przeciwnie, właśnie groteska daje taką szansę w całej pełni realności. Naród to wie…
– Naród to wie od maleńkości, panie Trąba. – Wydawało mi się przez moment, że ojca ogarnia raptowna i bardzo zasadnicza wściekłość, ale jego dalej nie opuszczał dobry humor. -Naród od maleńkości uczy się na pamięć: „Puszczajcie mię! Puszczajcie! Jam carów morderca!" i podobnych istotnie na wskroś groteskowych bredni. „Idę zabijać… ktoś mię za włos trzyma". Albo jeszcze lepiej:
Widma blade i milczące. Jak stooki strażnik pawi Zaglądają w tamte drzwi Gdzie śpi cesarz… Czy ciekawi, Jaka barwa carskiej krwi?…
– Zgadzam się z panem, panie Naczelniku, że jeśli idzie o naszych romantyków, to była w przeważającej mierze banda stookich pawi, ergo bezkarnych grafomanów obdarzona bezużyteczną sztuką rymowania. Pomijam Adama Mickiewicza, rzecz jasna. Ale nie wchodźmy za głęboko w literaturę, bo to w gruncie rzeczy zawsze skazuje człowieka na intelektualną jało-wiznę. Chcę pana o co innego zapytać – pan Trąba był wysoce niespokojny – z jakiego to w gruncie rzeczy powodu jest pan, panie Naczelniku, w aż tak doskonałym humorze?
– Lubię podróżować – odparł ojciec. – Faktycznie jestem w niezłej formie, ponieważ lubię podróżować. Podróże mnie uspokajają. To po pierwsze. Po drugie zaś, niech pan się nie gniewa, panie Trąba, ale po drugie jestem w dobrym humorze, ponieważ w miłej ekscytacji oczekuję na nieubłaganie nadchodzącą chwilę, kiedy wreszcie damy sobie spokój. Ściśle rzecz biorąc, czekam na ten moment, kiedy wyrwie pan wreszcie zza pazuchy swą krasnoar-miejską manierkę, co ją pan tam od samego początku grzeje, łyknie pan zdrowo, mnie, a może i Jerzyka poczęstuje i następnie wszyscy odprężeni udamy się, na przykład, do mitycznej knajpy „Kameralna", aby pobiesiadować trochę przed powrotną drogą.
– Nie chce mi się ruszać głową, więc pozwoli pan, że kolejny raz ograniczę się do machnięcia ręką – pan Trąba uniósł ramię i wykonał samą dłonią wykwintny gest przeczący. – Nie ma odwrotu, panie Naczelniku – powiedział przeraźliwym, bo absolutnie wiarygodnym w swojej bezradności głosem. – Nie ma odwrotu, a jak pan wie, kara za dezercję jest jedna. Mam nadzieję, że nie po to pani Naczelnikowa odpiłowywała gałkę od wieczka pamiątkowej cukiernicy i nie po to ludzie Arcymajstra Swaczyny utaczali z niej śmiercionośny grot, bym teraz musiał ten kawałek srebra zanurzać w pańskim sceptycznym mózgu.
Ojciec bez słowa przyglądał się panu Trąbie, przez chwilę być może jeszcze myślał, czy aby istnieje jakiś desperacki sposób obrócenia wszystkiego w żart. Zaczynałem się bać, strach, prawdziwy strach przystępował do mnie, ziemisty półksiężyc powoli wschodził w pustej perspektywie Nowego Światu. Jak zwykle w takich sytuacjach, szukałem ulgi w zgadywaniu tego, co ma zostać powiedziane, skupiłem się i natężyłem i wyszło mi niezbicie, że ojciec będzie na razie milczał, a pan Trąba niedługo powie: „rurka z kremem i tyle".
Deszcz padał coraz większy i wydawało się, że nie tylko przechodnie, ale i architektura pierzcha przed nami, z obu stron biegły jakieś domy, prawie nic jednak nie było widać, zupełnie jakbyśmy szli ledwo zaznaczoną drogą przez deszczowe równiny.
– A jeśli już o szanownej pani Naczelnikowej mowa, to przypominam, że obiecaliśmy wyekspediować widokówkę. Mój serdeczny druh z czasów studenckich, najprzewielebniejszy ksiądz Biskup przysyła jej wprawdzie pocztówki z całego świata, ale do kolekcji najwyraźniej brakuje Warszawy. – Pan Trąba mrużył oczy i daremnie w absolutnej pustce wypatrywał sadyb ludzkich, wciągał powietrze, łowił w nozdrza zapach dymu idącego z jakiegokolwiek komina.