Выбрать главу

Szanowna i droga pani Naczelnikowo. Dojechaliśmy dzięki Bogu szczęśliwie. Za parę godzin zrobimy to, co mamy zrobić, a w co pan Naczelnik dalej nie wierzy, że zrobimy. Mam nadzieję, że wszystko pójdzie zgodnie z planem i gdy wreszcie stanie się, co się ma stać, ja zbiegnę, pan Naczelnik zaś zostanie pojmany i na długie lata zakuty w kajdany i zamknięty w kazamaty. Moglibyśmy wtedy wreszcie, najdroższa pani Na-czelnikowo, połączyć swoje losy. Pan Naczelnik zaś miałby możność kurowania swojego nieuleczalnego sceptycyzmu i dobitnego przekonania się, iż to, co jest, nie jest fikcją, a prawdą. Jerzyk jest całkowicie bezpieczny i dopisuje mu apetyt. O wszystkich pozostałych wrażeniach, których mamy masę, opowiemy po powrocie…

– Panie Trąba, panie Trąba – ojciec uśmiechał się kwaśno – ojczyzna w potrzebie, za parę godzin mamy własnoręcznie zabić namiestnika Moskwy, a panu amory w głowie…

– Nie amory, a miłość życia, niechże się pan da wreszcie przekonać, że ja nie operuję konstrukcjami literackimi, a fenomenami egzystencjalnymi.

– Oto ma pan fenomen egzystencjalny – ojciec przywołał najpiękniejszą kelnerkę świata i przebiegle cichym głosem, tak by musiała się nad nimi pochylić, zamówił następną kolejkę rurek z kremem.

– Zaiste, ma pan rację – pan Trąba gapił się bezwstydnie – już widzę, już umiem widzieć. Przepraszam najmocniej, jak pani ma na imię?

– Zosia – odparła z powagą najpiękniejsza kelnerka świata. – Zosia, rocznik tysiąc dziewięćset trzydzieści dziewięć.

– Bardzo nam miło, pani Zosiu rocznik tysiąc dziewięćset trzydzieści dziewięć – skłonił się pan Trąba – bardzo nam miło. My jesteśmy nieznanymi partyzantami z Wisły.

– Partyzanci nie jedzą ciastek – roześmiała się Zosia rocznik 1939.

– Ach, pani Zosiu, mało pani miała do czynienia w życiu z partyzantami. A czym się zajmuje szanowny narzeczony?

– Gra w piłkę w Legii – powiedziała bez entuzjazmu i dodała po chwili – ale on nie jest moim narzeczonym. Nie kocham go. Bardzo panów partyzantów przepraszam, ale woła mnie szef kuchni.

Istotnie, w otwartych, jaśniejących złotym blaskiem niczym bramy raju drzwiach wiodących na zaplecze pojawił się niesłychany kucharz w niesłychanej czapie i Zosia rocznik 1939 obróciła się na pięcie i krokiem gazeli pobiegła w jego kierunku.

– Istotnie, gwiazda piękności stojącej na krawężniku na ulicy Wiślnej gaśnie – powiedział pan Trąba śląc nostalgiczne spojrzenia – ale też panie Naczelniku, biała bluzka i czarna spódnica to jest absolutny kres doskonałości damskiej garderoby. Nigdy, nigdzie, żadna kobieta nie wdzieje na siebie doskonalszej szaty niż biała bluzka i czarna spódnica. Tak. Biała bluzka i czarna spódnica. Rekwizyty godne najgłębszej analizy. Będziemy mieli o czym debatować w drodze powrotnej. Teraz wszakże – pan Trąba wypił łyk lemoniady i wygodniej usiadł na krześle – teraz wszakże pozwolicie panowie, że zajmę waszą uwagę kwestiami fundamentalnymi.

***

– Kiedy pan, panie Naczelniku, oznajmił, iż podróże go odprężają, ja również uświadomiłem sobie, iż odczuwam ulgę z powodu opuszczenia choćby na krótko ziemi cieszyńskiej, tej wybranej krainy domorosłych filozofów. Ale prócz ulgi w sercu moim poczęły wzbierać strach, niepewność i potworne łaknienie, wiecie, panowie, czego. Pomyślałem sobie tak: rzecz, na którą się porywamy, jest do tego stopnia sprzeczna z naszymi naturami, że nie ma siły, by się powiodło, bo się nie powiedzie. Demon kapitulacji zagościł w sercu moim. Bo nasz dramat, panie Naczelniku, polega i na tym, że my z racji urodzenia, wychowania, wyznania, natury i psychofizycznych predyspozycji z całą pewnością nie jesteśmy zamachowcami. My jesteśmy raczej z racji wszystkich wymienionych i tysiąca innych powodów urodzonymi negocjatorami. Przecież ja bym w głębi duszy wolał zamiast go zabijać, negocjować z nim. Zamiast wszczynać i, co gorsza, definitywnie ucieleśniać mój wielki plan przedśmiertny, wolałbym, po stokroć bym wolał, żebyśmy do tego całego Gomułki poszli i powiedzieli: jest tak a tak, towarzyszu, słowem, byłoby lepiej, jakbyście odeszli, byłoby lepiej, jakbyście odeszli, polski Dżingis-Chanie, można by nawet zaświecić mu w oczy racą dwuznacznego komplementu, wypić z nim kielicha i całą sprawę załatwić polubownie.

– Nasza sprawa przegrała z kretesem, towarzyszu sekretarzu, wy odchodzicie, my zostajemy – powiedział ojciec.

Pan Trąba aż prychnął z zachwytu, aż się zachłysnął, aż się podniósł z miejsca.

– Majstersztyk, po prostu majstersztyk, rzadko, trzeba powiedzieć, się pan odzywa, ale jak już, to majstersztyk.

– Jak zwykle cytuję „Trybunę Ludu" – ojciec uśmiechał się posępnie.

– Dobre użycie cytatu nieraz więcej warte niż myśl oryginalna, a już użycie każdego cytatu z „Trybuny Ludu", tak by był on dorzeczny, wzmaga jego sens i czyni myśl oryginalną… Tak czy tak, to są mrzonki – ciągnął pan Trąba po chwili milczenia – tak czy tak. Być może jesteśmy urodzonymi negocjatorami, ale my zabójcy in spe jesteśmy też zwyczajnie dobrymi i łagodnymi ludźmi. I gdybyśmy nawet doszli do niego, i gdybyśmy nawet wyłożyli mu swoje racje, my zostajemy, wy odchodzicie i tak dalej, to przecież potem on by nas z kolei jął wszechogarniać swoją ślusarsko-leninowską logoreą, jął by nas przekonywać, wydobywszy z kredensu butelkę francuskiego koniaku, pani Gomułkowa podałaby własnoręcznie upieczone ciasto… A tak, panie Naczelniku, ona gotuje i piecze w domu, w tym sensie nasz cesarz żyje skromnie.

Istnieją świadectwa członków Komitetu Centralnego, którzy w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym szóstym roku odwiedzili Gomułkę w domu celem przekazania mu władzy nad krajem, otóż wyglądało to w ten sposób: w jadalni trwały obrzędy koronacyjne, natomiast z kuchni dochodził cały czas potworny łomot, to pani Gomułkowa tłukła na desce kotlety wieprzowe… I teraz zapewne także aura domowości poczęłaby nas uwodzić, od słowa do słowa, powoli, powoli, jęlibyśmy potakiwać, tyran z bliska jąłby się nam wydawać coraz mniej fatalny, coraz mniej krwawy, a w końcu przekonani i pokonani wyszlibyśmy z niczym, on zaś by pozostał i, co więcej, pozostałby umocniony w swojej władzy. Nie ma rady – westchnął pan Trąba – nie ma rady, trzeba go zabić.

Pan Trąba podniósł do ust kolejną rurkę z kremem, zjadł ją powoli, wykwintny kęs za wykwintnym kęsem, wypił łyk kawy, wypił łyk lemoniady i mówił dalej:

– Nie mam wyboru. Ponieważ niczego nie umiem, nie mogę wybrać dziedziny, w której mógłbym czegoś przed śmiercią dokonać. Nie umiem tańczyć, nie umiem prowadzić samochodu, nie umiem jeździć na nartach, nie umiem pływać, nie mówię językami, nie władam siekierą ani żadnym innym narzędziem, nie znam się na przyrodzie, ani ze mnie technik, ani humanista, nie znam się na sztuce ani na literaturze, nie jestem majsterkowiczem ani kolekcjonerem, nie jestem nawet wbrew pozorom kokietem, co kokietuje spisem swoich nieumiejętności. Od maleńkości moje życie układało się fatalnie, po ukończeniu zaś dziewiątego semestru teologii jąłem upadać fizycznie i duchowo. Mój kompan z ławy szkolnej, najprzewie-lebniejszy ksiądz Biskup, wytrwał, ukończył, obronił, pisał, pracował, prowadził działalność, kierował parafiami, wspiął się po szczeblach, aż został biskupem Kościoła. Nie zazdroszczę mu, choć przecież ilekroć myślę o nim, myślę też, że gdyby moje życie nie było życiem fatalnym, a budującym, jego życie byłoby moim życiem. Choć i to nieprawda, że mu nie zazdroszczę, zazdroszczę mu, zwierząco mu zazdroszczę, że może ze wszystkich stron świata wysyłać widokówki do pani Naczelnikowej, i zazdroszczę mu pieczołowitości, z jaką pańska małżonka, panie Naczelniku, gromadzi, przechowuje i porządkuje tę ulotną korespondencję…

Oczywiście bywały w moim zmarnowanym życiu chwile, kiedy to przychodził mi do głowy ryzykowny pomysł, by poza piciem opanować jeszcze jakąś z ziemskich umiejętności, po namyśle wszakże wszystkie te pomysły odrzucałem. Piłem całe życie i picie było moją pracą i moim wypoczynkiem, moją miłością i moim hobby. Picie było moją sztuką, moim koncertem i moim kunsztownie napisanym sonetem. Picie było moim poznaniem, moim opisem, moją syntezą i moją analizą. Tylko amatorzy, laicy i grafomani twierdzą, że pije się po to, aby złagodzić potworność świata i stłumić nieznośną wrażliwość. Przeciwnie, pije się, by pogłębić ból i wzmóc wrażliwość. Zwłaszcza w takim przypadku jak mój: kiedy niczego nie ma poza piciem, należy z picia uczynić sztukę, należy poprzez wódkę dotknąć sedna rzeczy, a sednem rzeczy jest śmierć. Skoro człowiek jest skazany na ból, skoro człowiek sam skazuje się na ból, należy stać się wirtuozem bólu. I ja, Józef Trąba, arcymistrz własnego bólu, teraz, kiedy moja mdła cielesna powłoka odmawia dopełniania jedynej umiejętności, którą posiadła, ja, Józef Trąba, postanowiłem, zanim umrę z powodu jednej z siedmiu niezawodnych przyczyn, postanowiłem posiąść jeszcze jedną i jednorazową z ziemskich umiejętności, a jest to, jak od dawna wiemy, umiejętność zabicia pierwszego sekretarza Władysława Gomułki.