– I czegoś ty się dzisiaj nauczył? – zapytał z rzadkim u niego i paradoksalnie zwiastującym dobry humor sceptycyzmem.
– Jeszcze niczego, dopiero będę się uczył, ksiądz zadał nam na pamięć siedem zwrotek „Z nieba idę wysokiego". Na święta – dodałem z naciskiem i nadzieją.
Niekiedy zdarzało się bowiem, iż ojciec, z żelazną konsekwencją przestrzegający wszystkich sformułowanych w Piśmie zasad i zarazem nieokiełzany w swojej chimeryczności, dochodził do wniosku, iż pomiędzy nakazami Biblii a moimi zadaniami domowymi zachodzi sprzeczność, i zabraniał mi ich odrabiania. „Nie będziesz w niedzielę rozwiązywał żadnych równań" – mawiał niekiedy. – „Dzień święty trzeba święcić".
Tym razem wszakże było inaczej.
– Siedem zwrotek „Z nieba idę wysokiego", powiadasz – uderzył z precyzją tam, gdzie trzeba było uderzyć i pień bukowy rozstąpił się ukazując swoje prawie ceglaste na tle wszechogarniającego śniegu wnętrze. – Na twoim miejscu – powiedział charakterystycznym, pozornie nie zobowiązującym tonem – na twoim miejscu nauczyłbym się wszystkich dwunastu zwrotek. Człowiek powinien dążyć do doskonałości. „Bądźcie doskonałymi, jako i Ojciec wasz w niebiesiech doskonały jest".
Układałem kancjonały na obrusie z porażającą symetrią, „bądźcież doskonałymi, jako i ręka, która was układa doskonała jest" – szeptałem, matka kroiła chleb upieczony na gojach przez panią Wantułową, kroiła długo i uważnie, gdy zaś skończyła, spojrzała wpierw na stół potem na ojca i powiedziała z wyrozumiałością nieubłaganie w trakcie mówienia obracającą się w zniecierpliwienie:
– Brakuje jabłek, orzechów i pana Trąby. Potem podeszła do okna, odsunęła żółtą zasłonkę i długo wpatrywała się w powietrzne labirynty gęstniejącej od wciąż padającego śniegu wigilijnej nocy.
– Baptyści już dawno śpią, światła pogaszone, a myśmy jeszcze nie siedli do wieczerzy -powiedziała nie odrywając czoła od granatowej szyby.
Ojciec przebrany w białą koszulę, pachnący koniakiem i wciąż jeszcze rozpłomieniony popołudniowym zabijaniem ryb stał przy stole, wyjmował z portmonetki monety i banknoty i wsuwał je pod obrus. Ani na nim, ani na nas kacerskie obyczaje baptystów nie robiły specjalnego wrażenia.
– Biedacy – mówiła jedynie od czasu do czasu matka – biedacy! Co ci biedacy powiedzą na sądzie Pańskim?
– Nic nie powiedzą. Powiedzą, że się pogubili i tyle. Pogubionym Pan Bóg wybacza – odzywała się wtedy nieodmiennie znad filiżanki kawy po turecku Małgosia Snajperek.
Zwłaszcza gdy przychodziły wielkie święta, baptyści sprawiali wrażenie kompletnie pogubionych w swoim innowierczym nieszczęściu. Do wieczerzy wigilijnej zasiadali o bezbożnie wczesnej porze, jeszcze w biały dzień, nie łamali się opłatkiem, nie dawali sobie prezentów, nie jedli ryb. Mieli wprawdzie wśród wigilijnych dań kapustę i białą bułkę z mlekiem, wieszali na choince jabłka i cukierki, ale to wszystko było za mało. Przedwczesny wigilijny sen baptystów był zbyt słabym argumentem, by skłonić ojca do narzucenia na ramiona kożucha i wyruszenia po niechybnie guzdrzącego się z pakowaniem prezentów pana Trąbę. Dopiero gdy matka kładła na stole tacę z nieskazitelnie pokrojonym chlebem, gdy obok stawiała domowe masło w drewnianej maselniczce, gdy układała na pianinie jabłka, gdy stawiała tam kryształowe półmiski z orzechami i rumowymi rogalikami, dopiero wtedy, gdy zdejmowała błękitny kretonowy fartuch i zaczynała go składać powolnymi i zatrważająco precyzyjnymi ruchami, dopiero wtedy ojciec ni to uspokajającym, ni to oznajmującym gestem unosił rękę i mówił z kaznodziejskim zapamiętaniem:
– Wiem, wiem, wiem. Katolicy zaraz pójdą na pasterkę, a myśmy jeszcze nie siedli do wieczerzy.
I wkładał kożuch i kapelusz, i z pośpiechem wyruszał po pana Trąbę, którego zresztą na ogół spotykał gdzieś w pobliżu, nieraz już koło Domu Towarowego Rychtera albo jeszcze bliżej, przeważnie więc o wiele prędzej, niż się spodziewaliśmy, obaj pojawiali się z powrotem, nieraz wyglądało to na pokaz kameralnego seansu iluzjonistycznego. Ojciec stawał w drzwiach, wychodził, drzwi się zamykały, drzwi się otwierały i w tej samej chwili w progu stali już obaj, ojciec i od wielu godzin wyczekiwany, a przecież ni stąd, ni zowąd wyrosły jak spod ziemi pan Trąba. I natychmiast pan Trąba zaczynał się sumitować, przepraszać za spóźnienie, zza pazuchy sypały mu się nieporadnie owinięte w szary papier pakunkowy i przewiązane spłowiałymi wstążkami prezenty, wręczał je nam od razu w przedpokoju, jakby speszony własną nieporadnością i niepewny, czy przez tę nieporadność podarki dotrwają do końca wieczerzy.
– Pani wybaczy, pani Naczelnikowo – mówił do matki – ale wedle naszej kolędy – pan Trąba ni to mówił, ni to śpiewał – „Daj pan Bóg wieczór noc wesołą / Najprzód panu Gospodarzowi", oto dla pana, panie Naczelniku, w charakterze przysłowiowej wiliówki śliwowica paschalna ergo wiliówka paschalna. I co pan powie na naznaczony tak eschatologicznym oksymoronem trunek? Wiliówka paschalna! Co pan powie? „Daj Pan Bóg wieczór noc wesołą" – pan Trąba wracał do podkreślanej teatralnymi gestami melorecytacji – „Najprzód panu Gospodarzowi, potem też takiej Gospodyni", pani Naczelnikowo, zechce pani przyjąć ten drobny wyraz hołdu od cierpiącego wielbiciela, który im częściej panią widuje, pan daruje, panie Naczelniku, ale nieboszczyk Sigmund Freud i pana nauczył, iż tajenie życia popędowe-go obraca się przeciw ludzkości, a zatem, pani Naczelnikowo, drobny wyraz hołdu od cierpiącego katusze wielbiciela, który im częściej panią widuje, tym większe cierpi katusze.
I pan Trąba wręczał matce najschludniejsze zawiniątko, ona zaś delikatnie rozsupływała wstążeczkę i rozchylała papier, i z dziewczęco rozjaśnioną twarzą oglądała maleńką buteleczkę perfum „Chat noir" i jedwabną apaszkę w głębokich zieleniach, w których było jej świetnie.
– „Daj Pan Bóg wieczór noc wesołą" – teraz już pan Trąba śpiewał pełną piersią – „Najprzód panu Gospodarzowi, potem też takiej Gospodyni. I czeladce wszechmiłej jego. I cze-ladce wszechmiłej jego".
I pan Trąba obracał się ku mnie, i niezmiennie wręczał mi książkę.
– Oto, Jerzyku, nąjpoczytniejsza obecnie książka, jaka się ukazała w Polsce Ludowej: Brzydka księżniczka Liona Feuchtwangera. Literatura raczej mierna i w każdym calu popularna, choć oczywiście winniśmy głosić wiekuistą chwałę towarzysza Gomułki, iż wyraził zgodę na wydanie tej bez wątpienia absolutnie dlań niezrozumiałej powieści. Jak mówię, Je-rzyku, nie jest to wielkie pisarstwo, ale gdy w pierwsze i drugie święto siądziesz sobie sowicie zaopatrzony w orzechy i łakocie przy dobrze rozpalonym piecu, będziesz miał odpowiednią, relaksującą, a nawet w jakimś minimalnym stopniu pouczającą lekturę.
„Między miastem Innsbruck i klasztorem Wilten stały na szerokiej wolnej równinie namioty oraz maszty na chorągwie" – odczytywałem pierwsze zdanie Brzydkiej księżniczki, ojciec wpatrywał się w hebrajski alfabet na fioletowawozłotej etykiecie.
– Siadajcie, siadajcie, siadajcie – wołała zawsze po trzykroć śpiesząca do kuchni matka.
Tym razem wszakże, gdy tylko ojciec z desperackim zapamiętaniem jął wypowiadać swoje trzykrotne „wiem, wiem, wiem", matka już po jego pierwszym „wiem" powiedziała: „siedź" i z klasycznie kobiecą bezwiednością zburzyła całą misterną konstrukcję mitycznej powtarzalności.
– Siedź – powiedziała. – Zapomniałeś już, co było w zeszłym roku? On pójdzie – spojrzała na mnie. – Włóż czapkę, palto i rękawiczki i idź po pana Trąbę. Wiesz, gdzie on mieszka, brat syjamski tatusia? Za domem zborowym w lewo.
Upokarzające domniemanie, jakobym mógł nie wiedzieć, gdzie mieszka pan Trąba, nawet mnie specjalnie nie ubodło, chyba po raz pierwszy w kluczowej sprawie zastępowałem ojca i wkładałem czapkę, palto, rękawiczki starając się nadać gestom wyraz nieśpiesznego męskiego zdecydowania. W zeszłym roku w samej rzeczy ojciec wyszedł po pana Trąbę i jak po godzinie wyszeptała pobielałymi wargami matka: „obaj przepadli na wieki". Gdy po wiekach zjawili się wreszcie, byli podochoceni, radośni i nadmiernie rozbudzeni intelektualnie.