Poderwałem się na równe nogi, zapaliłem światło, skoczyłem do okna. Anielica mojej pierwszej miłości miotała się jak szalona, gwizdała na palcach i metodycznie ogałacała swój pokój z wszelkich przedmiotów ciskając nimi o bruk. No tak – przemknęło mi przez głowę -ona ma przecież jakieś dwadzieścia sześć albo dwadzieścia siedem lat, a w tym wieku rzeczy już nie mają znaczenia. Anielica mojej pierwszej miłości wypłaszała mnie z jamy mojego dziewiczego lęku gradem popielniczek, sztućców, kubków, szklanek, opakowań po nie wiadomo czym, we wszystkich oknach Domu Towarowego Rychtera zapalały się światła, przypadkowi przechodnie zatrzymywali się i błyskawicznie z przypadkowych przechodniów przeistaczali się w przypadkowych świadków zdarzeń, z daleka słychać było sygnał nadjeżdżającej karetki albo straży pożarnej.
Teraz ja machałem do niej, dawałem znać, jestem, godzę się na wszystko, wysyłałem jakieś uspokajające powietrze posłannictwa, łagodziłem jej furię za pomocą jakiegoś niepoczytalnego alfabetu niezbornych gestów. Wreszcie mnie dostrzegła i znieruchomiała. Wskazałem teraz bardzo wolno wskazującym palcem na samego siebie, a potem wyciągnąłem obie dłonie w jej kierunku, co miało znaczyć: zaraz do ciebie przyjdę i pozwolę ci poigrać moim młodym i dziewiczym ciałem, ale ona ku mojemu najwyższemu zdumieniu przecząco pokiwała głową i obróciła swą niesłychaną dłoń w dół, w kierunku zasłoniętej zieloną kratą witryny działu obuwniczego. Ponowiłem mój gest, nie rozumie, pomyślałem, albo nie wierzy własnemu szczęściu, ale nie, ona stanowczo i definitywnie wskazała w kierunku masywnej kraty strzegącej kilku par nędznych gomułkowskich czółenek. Uniosłem w górę przegub lewej dłoni i wskazałem cyferblat mojego zegarka marki Poljot z kalendarzem. Kiedy? Natychmiast – odparła, czyniąc znak figury domkniętej. W górze słychać było spazmatyczny szept morfinistek, ojciec dociekał prawdy pomiędzy wierszami „Trybuny Ludu". Drogi i umiłowany Księże Biskupie, pisała matka, na razie na brudno, nogi uginały się pode mną, noc miała w sobie dziecięcą intensywność atramentu.
Anielica mojej pierwszej miłości stała pod działem obuwniczym, była odziana w czarny rozpinany sweter sięgający do połowy uda, pod pachą zaś ściskała ni to torebkę, ni to raportówkę, ni to dziennik lekcyjny.
– Co tam jest napisane? – zapytała z najwyższym zniecierpliwieniem. W śmiertelnym przerażeniu widziałem, zauważyłem i zapamiętywałem wszystko. W obłąkaniu swym byłem wręcz w stanie przepowiadać nie tylko ostatnie słowa nie wypowiedzianych jeszcze zdań, byłem w ogóle w stanie dostrzegać całą niedaleką przyszłość.
Czarny, sięgający do połowy uda sweter oznaczał ni mniej, ni więcej, iż stoi przede mną i przemawia do mnie kobieta w mini. Nie wierzyłem ani nie wiedziałem, że to kiedykolwiek nastąpi. Epoka odsłoniętych nóg miała nastać dopiero za rok. Dopiero za rok zostaną obcięte spódnice i sukienki, dopiero za rok kilkaset milionów damskich nóg ujrzy światło dzienne, dopiero za rok ziemia stanie się lekka jak rzepka kolanowa licealistki. Dopiero za rok i parę miesięcy Małgosia Snajperek prowadząca w centrum odpustową strzelnicę skróci wyszarzałą sukienczynę, zabłyśnie niepojętą bielą ud i kolan, i z dnia na dzień z niepozornego i dostępnego wszystkim kaczątka przeistoczy się w nieosiągalną boginię seksu. Dopiero za rok wszystkie Małgosie świata odprują od swoich szatek pasek mniej więcej trzydziestocentyme-trowej szerokości, pokażą naszym osłupiałym oczom swoje boskie nogi od stóp do ud i natychmiast umkną na tych obnażonych nogach na odległość nie do pokonania. Dopiero za rok kobiety znów staną się nieosiągalne. Staną się nieosiągalne na mgnienie oka, bo na mgnienie oka obnażenie daje pozór nieosiągalności. Dopiero za rok.
A tymczasem prekursorka długości do połowy uda stała przede mną i mówiła do mnie:
– Co tam jest napisane?
– Dlaczego pani się nie uśmiecha – wyjąkałem. Przez chwilę milczała, patrzyła na mnie z intensywną dociekliwością samorodnej psychoanalityczki, a potem powiedziała:
– Bo taka jestem. Nie uśmiecham się i już. Rozumiesz?
I uśmiechnęła się tajemniczo, i wzięła mnie pod rękę, i powiedziała:
– Chodź, pójdziemy na spacer.
Było to dziwne i, prawdę powiedziawszy, nigdy wcześniej ani później (zwłaszcza nigdy później) nie spotkałem się z tak osobliwym fenomenem kobiecej cielesności: ona z bliska wyglądała młodziej.
I było tak, jak potem zawsze bywało w moim życiu – przeważyła słabość, a także przeważyła odwrotność. Ja powinienem ją prowadzić. Ale było na odwrót, to ona mnie prowadziła, wiodła przez pachnący alkoholem park, przez dziczejące boisko piłkarskie, wzdłuż ciepłej rzeki, tam i z powrotem. Znałem te wszystkie miejsca tak dobrze, że od dawna przestałem je zauważać, od dawna nie było tych miejsc w mojej głowie, ale teraz ona, kuso odziana letniczka, przywracała istnienie temu co trzeba. Wdychałem zapach jej włosów, pachniały szamponem tataro-chmielowym, wdychałem ten zapach i bardzo wyraźnie czułem pod stopami żwir parkowej alejki, czułem dotyk jej dłoni i widziałem ciemną płaszczyznę boiska, zarys bu-twiejących bramek, z czarnymi kłączami koprów wrośniętych w od lat nie zdejmowane siatki, słuchałem jej osobliwego, jakby zduszonego, jakby borykającego się z nieustannym chichotem głosu i wdychałem idące od rzeki powietrze. Jeszcze nie wiedziałem, że moją sytuację można opisać za pomocą klasycznych aforyzmów: „Na wylot ci znane krainy dzieciństwa poznasz dopiero u boku kobiety swojego życia" – powiadał pierwszy aforyzm. „Dopóki zakochana kobieta nie spojrzy na twoją dziecięcą fotografię, dopóty nie urośniesz" – głosiła druga mądrość. „Pierwszy dzień pierwszej miłości jest ostatnim dniem twojego dzieciństwa, dotąd nie istniałeś" – brzmiała kolejna niepodważalna w swojej arbitralności prawda. Do dziś nie wiem, kim byli autorzy tych nieśmiertelnych maksym, nie pamiętam nawet, gdzie je przeczytałem albo gdzie je usłyszałem, ich autorem mógł być zarówno król Salomon, jak i pan Trąba, zapomniany klasyk i przygodny towarzysz podróży, autor szkolnych lektur i młody poeta, którego wierszy nikt nie chciał drukować, to jest przecież i dziś bez znaczenia, a wtedy, ponad trzydzieści lat temu, gdy anielica mojej pierwszej miłości u progu letniej nocy wiodła mnie przez sam środek kraju moich lat dziecinnych, było to całkowicie bez znaczenia, wtedy nie tylko nie wiedziałem, kto jest autorem aforyzmów opisujących moją sytuację, ale w ogóle nie wiedziałem, że istnieją jakieś aforyzmy opisujące moją sytuację. Wtedy niejasne stworzenie, skrzydlaty płaz strachu i żądzy zaczynał się powoli ruszać w głębi moich trzewi i w głębi mej duszy, wtedy byłem szczęśliwy, że nie muszę nic mówić, ponieważ ona, anielica mojej pierwszej miłości, mówiła bez przerwy.
– Widziałam cię siedem razy – mówiła swoim stłumionym, jakby nieustannie zwiastującym wybuch serdecznego śmiechu głosem – widziałam cię siedem razy. Tak, Jerzyku mężczyzno, widziałam cię siedem razy. Widzisz, znam nawet twoje imię. Ale ja ci nie powiem, jak ja mam na imię. Dobrze, dobrze, nie obrażaj się, nie odchodź, nie zostawiaj mnie, nie przerywaj tak nagle naszego romansu ledwo zaczętego. Dobrze, powiem ci, jak mam na imię. Ale za chwilę. Pierwszy raz widziałam cię pod kioskiem „Ruchu", prawdę powiedziawszy, stałam tuż za tobą w kolejce i urzekły mnie twoje ramiona haniebnie przyodziane w białą koszulę. Nie gniewaj się, Jerzyku, ale po tej białej koszuli poznałam, że – jakby ci to powiedzieć, żebyś się znowu nie wściekł – więc po tej białej koszuli poznałam, że nie spędzasz tu wakacji, ale że spędzasz tu życie. W porządku. Na ogół ubierasz się bardzo dobrze, ale niekiedy, niekiedy można by to i owo poprawić. W każdym razie ja, biedna śpiąca królewna od siedmiu lat uśpiona erotycznie, od siedmiu lat będąca w letargu miłosnym, ujrzałam przed sobą kilkunastoletniego chłopca o bardzo męskich ramionach i poczułam, że się budzę. Może zresztą bez przesady z tym budzeniem. W każdym razie z bardzo dużym niepokojem nasłuchiwałam brzmienia twojego głosu, Jerzyku, bałam się, że jak zabrzmisz makabryczną akustyką chłopca, który przechodzi mutację, natychmiast mi przejdzie, bałam się tego, ale moje obawy były przedwczesne. „Poproszę «Trybunę Ludu» i «Tygodnik Powszechny»" – powiedziałeś spokojnym, niskim i równie harmonijnie jak twoje ramiona ukształtowanym głosem.