Выбрать главу

Spoglądałem na fotografie nieznanych mi ludzi z niechęcią i wstrętem, jakie budzić musi znieruchomiały tłum. Było tak, jakby przypadkowi przechodnie nagle stawali w miejscu, przybliżali się i zmuszali do kontemplowania swojej odrażającej przypadkowości, raz po raz wprawdzie pojawiała się w tym tłumie jej twarz, ale zawsze zmieniona, w innych fryzurach i w innych epokach. Znów mówiła do mnie, jej dłoń sunęła od fotografii do fotografii, opowiadała mi historię swojej rodziny, epizody z życia bliższych i dalszych znajomych, słuchałem i patrzyłem z uwagą, ale nic nie układało się tu w żadną całość.

– Tu stoję na balkonie, kiepskie zdjęcie, ale w głębi widać kawałek Żoliborza, w tym domu mieszkała Trusia, moja najlepsza przyjaciółka, jej zdjęcie też tu gdzieś jest, nie żyje, nie ma o czym mówić. Dziadkowie w drodze do Białego, przyjaźnili się z pewnym Niemcem, ale Niemca nie widać, on musiał fotografować. Ojciec, ale nie wiem gdzie, popatrz, stoi jakby pośrodku ogromnego pola z butelką piwa w garści, tyle czasu minęło, a ja ciągle nie mogę dojść gdzie, kto, kiedy zrobił mu takie zdjęcie, patrzy gdzieś przed siebie, jeszcze widzi, biedak, patrzy, jakby się chciał świata napatrzyć, równiny i trawy. Cała rodzina i wszyscy się śmieją, to naprawdę rzadkość, nigdy nikt by nie pomyślał, że to ja, a to ja w samym środku, nawet od ciebie jestem na tym zdjęciu młodsza, tu na praktyce w aptece pana Mentzla, widzisz, jaka byłam piękna, jak mi do twarzy w białym chitonie. Stryjostwo Fiałkowscy z małym Tomkiem na sankach, do dziś go nie lubię, już jako dziecko oczy miał jak diabeł. Z matką w oknie, wiesz, że u mnie do dzisiaj wisi ta sama firanka, mój brat na urlopie, ze znajomymi na krakowskim Rynku pięć minut przed takim oberwaniem chmury, że w życiu tak nie zmokłam. A to jest, Jerzyku, moja ślubna fotografia, tylko nie bądź zazdrosny, miałam zieloną suknię, to sobie wyobrażasz, co się działo, mój przystojny mąż w szarym garniturze, wiesz, ile on zarabia? Bardzo dużo zarabia. Poza tym jest inteligentny i dobry dla dzieci. Uwielbia grać w szachy. Nie kocham go i chyba nigdy go nie kochałam. Pojutrze w niedzielę przyjeżdża. Jak umiesz grać w szachy, przyjdź i zagraj z nim, błagam cię, Jerzyku, on jak nie ma z kim grać, gra sam ze sobą i ja zawsze się boję, że wtedy stanie się coś okropnego, to moje dzieci, to Jaś, a to Małgosia, a to ja baba-Jaga. Nie Jaga. Teresa. Dotrzymuję słowa. Zawsze dotrzymuję słowa, bo taka jestem i już. Rozumiesz? Mam na imię Teresa. Teresa i już. Żadnych zdrobnień, przekręceń, przestawień, pieszczotliwości. Nienawidzę tego. Nienawidzę tego, bo taka jestem i już. Rozumiesz? Teresa. Żadna Terenia, Renia, Tereska, Kareska, żadna Tessa, Tereńka, Eśka, żadna Teresiuńka. Teresa. Proszę. Teresa na maturze. Teresa na plaży. Teresa w sukni balowej. Ten w mundurze to szef mojego męża. Oczywiście – pełny kieliszek na pierwszym planie. Rozumiesz, Jerzyku, że z tymi panami raczej nie ma żartów. Oni się przeważnie nie śmieją. Nawet jakby im opowiedzieć pyszny żart o zamachu na pierwszego sekretarza, zaręczam ci, nie będą się śmiali. A to matka i ojciec pół roku przed śmiercią. Pod koniec życia tak się nienawidzili, że jedno nie mogło żyć bez drugiego i tata umarł sześć tygodni po mamie. A pół roku wcześniej oboje zrobili sobie zdjęcie paszportowe. Przeraża mnie to, Jerzyku, w tym się kryje okropny sekret, straszna tajemnica.

Istotnie, było coś osobliwego w zwyczajnych z pozoru legitymacyjnych zdjęciach dwojga starych ludzi, ona uśmiechała się do obiektywu, ale był to uśmiech nie tyle sztuczny, co naznaczony jakąś rozpaczliwą determinacją, w jego szeroko rozdziawionych oczach ślepca czuło się dziecinną nadzieję, iż za moment ujrzy błysk magnezji rozcinającej ciemność wszechogarniającą.

– Oni oboje w ogóle nie wychodzili z domu, ani po gazetę, ani po chleb, ani do sąsiadów, trzecie piętro bez windy na Francesco Nullo. Jerzyku, oni byli na mnie skazani, a to są fotografie zrobione w zakładzie na Wiejskiej – anielica mojej pierwszej miłości mówiła teraz zupełnie inaczej, jej poprzednie mówienie było suwerennym panowaniem nade mną i nad światem, i mnie, i świat wyprzedzała o parę dobrych kroków, wiedziała o nas, o mnie i o świecie wszystko. Teraz zaś jej mówienie było rozpaczliwą obroną przed całkowitą kapitulacją, teraz nie wiedziała, nie znała sekretu, daremnie próbowała rozwikłać tajemnicę, ja z kolei, wyzwolony z kajdan jej narracyjnej dominacji, stopniowo odzyskiwałem mój profetyczny wigor, powoli zaczynałem się domyślać, jak zabrzmią jej ostatnie, choć wcale a wcale nie pożegnalne słowa.

– …Tak, w zakładzie fotograficznym na Wiejskiej, w pierwszej chwili, kiedy jakiś miesiąc po pogrzebie ojca trafiłam na te zdjęcia, w pierwszej chwili pomyślałam, że może ktoś im to zrobił w domu, że umówili się przez telefon, bo ja wiem z kim, z kimś w każdym razie, kto umie robić zdjęcia paszportowe, no gdzież tam, no gdzież tam, o, zobacz, w tle wisi pluszowa zasłona, sprawdzałam, byłam tam, oni tam doszli, oni tam byli, oni tam zrobili sobie każde po sześć paszportowych fotografii, już nie mówię o tym, że dla nich to musiał być spory wydatek, musieli się ubrać, zobacz, ojciec jest w krawacie, a matka w sukience, którą poprzednio miała na sobie na chrzcinach Małgosi, musieli zejść na dół, ona musiała go prowadzić, choć sama ledwo się ruszała, potem musieli dojść do rogu i w dół, prawie całą Frascati, i jeszcze jaki kawał Wiejskiej. Jak oni to zrobili? I po co? I po co? Po co im były te paszportowe fotografie? Dokąd chcieli pojechać? W jaką podróż przedśmiertną chcieli wyruszyć? Dokąd chcieli uciec, zanim pomarli? Do Ameryki? Do Australii? Do ciepłych krajów?

Anielica mojej pierwszej miłości zamknęła album i bardzo niezgrabnym ruchem podniosła się z ławki i ruszyliśmy przez park i przez zarosłe białą azjatycką trawą boisko z powrotem ku domowi. A gdy po kilku minutach znów stanęliśmy pod witryną działu obuwniczego, zasłoniętą masywną zieloną kratą, nie stało się to, co się stać miało. Anielica mojej pierwszej miłości nie wzięła mnie za rękę, nie objęła i nie powiedziała: chodź, Jerzyku. Chodź, ja też w gruncie rzeczy jestem bardzo, a bardzo leniwa. Byłem pewien, że tak właśnie się stanie, ale tak się nie stało. Anielica mojej pierwszej miłości jeszcze raz wydobyła spod pachy album i jeszcze raz jęła odwracać kartę po karcie. Pomyślałem w pierwszej chwili, że dalej chce dociekać niedocieczonego sekretu, że nagle przyszedł jej do głowy jakiś pomysł i już wie, na jaką to wyprawę chcieli wyruszyć jej niedołężni i umierający rodzice, ale i ten domysł był mylny. Moja pierwsza miłość o niezdrabnialnym imieniu wydobyła spomiędzy kart albumu niewielki świstek papieru i podała mi go, i powiedziała:

– Tu masz mój adres, Jerzyku, Warszawa, ulica Francesco Nullo, numer domu 20, numer mieszkania 23. Nie byłeś jeszcze w Warszawie, ale kiedyś w końcu będziesz i wtedy wpadnij, odwiedź mnie koniecznie. Już teraz ci daję ten adres, bo obawiam się, że pojutrze nie będziesz chciał grać w szachy z moim mężem. A potem my wyjeżdżamy. My wyjeżdżamy, ty zostajesz – ktoś tak mówił do mnie, nie pamiętam kto. Żegnaj, Jerzyku, do zobaczenia na Francesco Nullo. – I odwróciła się, i zniknęła, i ja również odwróciłem się i również zniknąłem. Zniknąłem, bo przecież nikt mnie nie widział. Nikt nie widział, jak chowam do kieszeni kartkę z adresem, jak spoglądam w wypełnione ruchliwym blaskiem świecy okno morfini-stek, i nikt nie słyszał biblijnego zdania: zapukaj, a będzie ci otworzone, poproś, a będzie ci dane. Nawet ja sam nie słyszałem, jak mocno ten nieśmiertelny wers brzmi we mnie i nie wiedziałem, na jak dalekie wiedzie mnie manowce.

Rozdział III

– Czemuż się pani zbytecznie trwoży, pani Naczelnikowo? Wszak Pan przyrzekł, iż nie ześle więcej potopu na ziemię.

Matka nie zwracała najmniejszej uwagi na niestrudzone wywody pana Trąby, narzucała na ramiona ceratową pelerynę i biegła na most, pod którym wzbierały brunatne wody. Trzymałem ją za rękę, masywne deski i kamienne przęsła drżały pod naszymi stopami. Świętojańskie deszcze runęły parę dni temu, spoglądaliśmy w górę w kierunku pierwszego mostu przy cmentarzu i w dół w kierunku trzeciego mostu przy basenie. Świat był ze wszystkich stron jednaki, nie było basenu i nie było cmentarza, nie było góry wód i nie było dołu wód. Wody były wszędzie. Odległy o kilkaset metrów dom spoczywał na głębokościach, na dnie szarego oceanu, wracaliśmy tam pokonując żywioły. Zdejmowaliśmy w sieni mokre do szczętu okrycia, z matczynej peleryny spływały strugi wody, zza drzwi dochodził głos pana Trąby dopowiadającego kto wie jak długi cytat: „…nie będzie więcej, panie Naczelniku, zatracone wszelkie ciało wodami potopu i nie będzie więcej potop na skażenie ziemi… "