Выбрать главу

– To poważne. Znam go. Pamiętam te oczy.

Tomecki tylko westchnął.

– Na jasnego ciula nam jakiś oficerek?

– To Wąż.

– Eeeeeee…

– Poważnie.

Chwila ciszy.

– No to już, bierz go – znowu dłuższa chwila wahania. – Słuchaj, a jak przy okazji nasze sprawy wyjdą na jaw?

– To wtedy następne spotkanie wyznaczymy sobie w piekle, Darek.

Big Boss szalał w swoim gabinecie. Dosłownie szalał. Zebrani wokół wyżsi oficerowie wrocławskiej policji truchleli ze strachu. Jeszcze nie widzieli swojego dowódcy w takim stanie.

– Co to ma być?! – wrzeszczał. – Co to ma być, do jasnej cholery?!

Nikt nie odważył się powiedzieć nawet jednego słowa.

– Moja osobista sekretarka wraca do domu, umęczona robotą. O drugiej, kurwaaaaaaa!!!, w nocy. Zgłasza do SWD, że jest obiektem napadu! Zgłasza to WAM, durnie! I co się dzieje? Jakichś dwóch palantów odwozi ją do domu, a potem zasypia w radiowozie! I mi ją mordują!!! Mordują! Policjanta, moją sekretarkę, łącznika ze specsłuż… – tu nawet Big Boss urwał zdanie. – Zamordowali ją! – podjął po chwili.

– To było samobójstwo – szepnął ktoś odważniejszy.

Jakby ktoś smagnął Big Bossa biczem. Szef uspokoił się momentalnie, podszedł do drzwi, otworzył je i wyszedł na korytarz.

– Proszę panów ze mną – dobiegło ich spoza gabinetu.

Wyszli jak struci, niezbyt spiesznie. Usiłowali nie patrzeć w oczy Big Bossa, on jednak był zupełnie spokojny.

– Tu są schody – powiedział. – O proszę. Schodzę schodami – wykonywał teatralne ruchy. – Tup, tup, tup – przy każdym kroku mówił zupełnie spokojnym tonem. – I tymi schodami spuszczę wasze głowy. Będą podskakiwać na stopniach, będą się tu toczyć, turlać, spadać… – zawrócił nagle i wrócił na górę. – Samobójca, proszę panów, nie strzela cztery razy po ścianach. Samobójca nie strzela do kogoś cztery razy, zanim palnie sobie w łeb. Jak wiecie, sam huk naboju dziewięć milimetrów odpalanego w zamkniętym pomieszczeniu skutecznie zniechęca nawet najbardziej zagorzałych samobójców.

Oficerowie nie do końca byli skłonni się zgodzić. Najczęstsze wypadki samobójstw w wojsku to właśnie dwa-trzy strzały w powietrze z kałacha, a dopiero potem w siebie. Ale fakt: wyszkoleni wartownicy, no i otwarty teren. Anna Nowicka nie była dobrym strzelcem. Poza „podstawówką” na strzelnicy, w okularach i tłumiących słuchawkach, nie zaliczyła żadnego dodatkowego szkolenia.

– Chodźcie za mną, panowie – Big Boss, zdawałoby się zupełnie spokojny, ruszył wzdłuż korytarza.

Większość oficerów wiedziała, gdzie ich prowadzi – do „żydowskiego przejścia”, o którym krążyły legendy. Wyjątkowo stroma, kręta klatka schodowa, o bardzo wąskich stopniach, w narożu budynku. Starsi opowiadali, że podobno gestapowcy stawiali żydowskiego więźnia na szczycie, a potem z kopa w plecy! Faktycznie, spadający człowiek nie miał żadnych szans zatrzymać się na tych stopniach. Dopiero na dole. Niestety, jedynym faktem potwierdzającym legendę była tylko Gwiazda Dawida, uwieczniona na szkle drzwi w pohitlerowskim budynku.

Big Boss otworzył te właśnie drzwi. Schylił się i dotknął palcem schodów.

– O, tu jest pierwszy stopień. Tu drugi – palec wędrował coraz niżej – a tu trzeci. Po tych schodach również, panowie, potoczą się wasze głowy. Ale macie alternatywne rozwiązanie.

Big Boss wyprostował się ociężale.

– Chcę mieć głowę mordercy pani Nowickiej podaną na złotej tacy, u mnie, na biurku, w gabinecie.

Odwrócił się i ruszył z powrotem wzdłuż korytarza.

– Zacznijcie się już składać na złotą tacę, chłopaki – dodał jeszcze, nie patrząc w tył. – Jeżeli, oczywiście, nadal łączycie swoją przyszłość z pracą w tym resorcie.

Big Boss był znany ze swoich ekstrawagancji i dowcipów. Ale jakoś tym razem nikt się nie roześmiał.

Przy wejściu do kostnicy Hofman musiał najpierw wypełnić mniej więcej pół tony formularzy. Wiadomo: rąbnie jakiemuś nieboszczykowi zegarek i policja od razu będzie wiedziała, gdzie szukać. Trupy zebrane w kostnicy co prawda zegarków już nie miały, ale kto go tam wie – może taki oficer chociaż wyrwie komuś złote zęby? I od razu będą go mieli, bo musiał się podpisać na trzystu papierach.

Szli wśród stołów ze zwłokami. Mglista „Pyskówka” roześmiała się nagle.

– Czuję się tu jak w domu – powiedziała. – Jak na przyjęciu wśród starych przyjaciół.

Hofman parsknął śmiechem.

Prowadzący anatomopatolog tylko zerknął na niego.

– Co cię tak, kurwa, śmieszy w kostnicy?

Nie widział i nie słyszał „Pyskówki”.

– Wiesz, chyba to, że jestem tu… ale żywy. Zawsze jakieś wyróżnienie, co?

Doktor nawet nie zerknął w bok. Wyciągnął trzy szuflady z lodówki, odsłonił stopy nieboszczyków.

– Niewiele się dowiedziałem. Na szczęście jest jeden charakterystyczny szczegół. Zwróć uwagę, że trzech facetów, którzy napadli na pana… – usiłował sobie przypomnieć – pana Felicjana Matysika miało jedną wspólną cechę.

– Są obrzezani, mają rude włosy i wszyscy kiedyś byli cyklistami albo fryzjerami?

– Coś ty taki wesoły dzisiaj?

– Zawsze jestem taki, jak mi zamordują najbliższą koleżankę – Hofman położył rękę na rękojeści pistoletu. – Uwielbiam zapach spalonej nitrocelulozy o poranku.

Anatomopatolog znał ten zapach. Dobrze poznał odór nabojów odpalanych z broni półautomatycznej – wsiąkła w wiele ciał, które musiał badać. Woń nie do pomylenia z niczym innym.

– Ci trzej, którzy napadli Matysika, mają pewną dziwną, wspólną cechę. Wszyscy posiadają odciski na piętach, bardzo podobne do siebie. O, takie – wskazał palcem.

– Wojskowe buty.

– Spadochronowe. To komandosi.

– Wiem.

– O! Widziałeś już kiedyś takie?

W Czadzie wcale nie było dobrze… W Czadzie było okropnie. Młokos Hofman zaciągnął się przez punkt werbunkowy we Włoszech, na wakacjach – na złość swoim rodzicom, którzy nie pozwolili mu pracować na platformach wiertniczych w Norwegii.

Przy wyjściu z kostnicy czekało dwóch mężczyzn. „Pyskówka” śmiała się, tańcząc między nimi. Nie widzieli jej, śpiewała więc głośno, bo tylko jeden człowiek mógł ją usłyszeć.

– Są tu, Wężu. Czekają na ciebie. Jeden po mojej prawej, drugi trochę z tyłu, na mojej godzinie siódmej. Odbiór.

Hofman zarepetował pistolet.

– Jak popełnisz błąd, zabiją cię, Wężu. Odbiór.

Skinął głową.

– Dasz sobie radę? Oni naprawdę chcą cię zabić. Odbiór.

– Yeah. Over and out – powiedział Hofman, podnosząc broń. Zaczął biec, wrzeszcząc:

– Policja!!! Ręce do góry!!!

W Czadzie było okropnie. Młokos Hofman zaciągnął się przez punkt werbunkowy we Włoszech, na wakacjach, na złość rodzicom, którzy nie pozwolili mu pracować na platformach wiertniczych w Norwegii. „Bo zbyt niebezpiecznie”. No to na złość zaciągnął się do „bardziej bezpiecznych” najemników w Czadzie. He, he, he… Miał zarabiać trzy tysiące dolarów miesięcznie. Na szczęście dla niego do żadnej akcji nie doszło. Wszystkie te durnowate formacje rozwiązano dość szybko i odesłano z powrotem do Włoch, gdzie paszporty żołnierzy znowu były cokolwiek warte.

W Czadzie było okropnie. Nie chodzi już nawet o koszmarny klimat, brud, smród, panikarskie opowieści nowych kolegów… Na przykład jeden gość, który spał na pryczy obok niego, dostał jakiejś wysypki. Miał pryszcze wszędzie, na całym ciele. Jeden obok drugiego, co milimetr, na całym, dosłownie całym ciele. Koledzy najpierw smarowali go wazeliną, bo tylko to było. Hofman bał się zarazić, więc smarował go przez chusteczkę. Potem jednak zaprowadzili go do „sanitariatu” – dla Polaka brzmiało to jak niewymawialne „sanithhhhhhhheeeeuhhhhhr”, czy jakoś tak. To był francuski punkt opatrunkowy, albo sracz. Nigdy tego nie byli pewni, bo jego wyposażenie dorównywało bogactwem przeciętnej publicznej ubikacji w Europie. Tam go posmarowano inną maścią… albo płynem do przetykania klozetu, nie wiadomo. W każdym razie następnego dnia gościa w stanie zejściowym posłano samolotem do Francji.