Выбрать главу

Trzydzieści lat wcześniej w Pieczyskach Felicjan Matysik odchylił ręką gałęzie. W drugiej miał maszynowego Raka ze zgranymi przyrządami celowniczymi. Palec na spuście.

Ale nie mógł. Cały drżał.

– Chłopcze! Dotykałeś szarej trawy?

„Prawie pięcioletni” Marek Hofman otworzył zaciśnięte ze strachu oczy.

– Nie, proszę pana.

Matysik ciężko dyszał. Widać było, że jest bliski wymiotów.

– Chryste! Boże, Boże… To uciekaj!

– Tak, proszę pana.

– Uciekaj! I nic nikomu nie mów!

Marek zerwał się i zaczął biec. Płakał ze strachu. Trafił w drzewo i nabił się na ułamaną gałąź, co mogło wyglądać na ranę postrzałową. A potem krzyczał: „Oni mieli rury! Oni mieli rury, które wychodziły z ust!”.

Miał wyjątkowe szczęście.

Dorosły Marek Hofman szedł w kamizelce kuloodpornej, z pistoletem maszynowym w dłoni, jedną z ulic Wrocławia. Budził panikę wśród przechodniów. Był w szoku.

Przez cały czas matka mu powtarzała: „W Pieczyskach nie było kosmitów!”. Wyjmowała szybkę z fotografii dziadka i dawała mu do powąchania.

– Powiedz. Czy czujesz zapach szkła?

– Nie. Nic nie czuję.

– Tak jak nie ma zapachu szkła, tak samo nie było kosmitów w Pieczyskach. Nikt tam nie zabijał ludzi! To tylko urojenia.

Hofman, w kamizelce i z maszyną w ręce, podszedł do najbliższego przystanku tramwajowego. Ludzie zaczęli uciekać.

Ponieważ miał na dłoniach bojowe rękawiczki, walnął pięścią w szybę wiatrochronu. Podniósł jeden z kawałków szkła i powąchał.

Miało zapach! Teraz już czuł. Teraz już wiedział!

Teraz już sobie poradził.

Pogodził się ze wszystkimi koszmarami dzieciństwa.

Szkło ma zapach. Teraz już go czuł! I nie miało znaczenia, że jest w szoku – pogodził się ze sobą. Taki dziwny, ulotny moment, gdy wszystko wydawało się być w porządku. Gdy wybacza się samemu sobie.

Powąchał jeszcze raz ułamek w dłoni.

Pachniało! Teraz to czuł…

Matysik musiał go gonić, bo był zadyszany. Zdołał jednak powiedzieć:

– Uruchomili aparaturę. Nawet jak wyłączą, to i tak za pół roku pojawią się Efekty – nie mógł złapać oddechu. – Kto je będzie likwidował? – jeszcze jedna próba zaczerpnięcia powietrza. – Ty?

Ty?

BOMBA HEISENBERGA

„Ognistooka”, zwana przez żołnierzy „Latryną”, dotarła na szczyt wzgórza, zgrzytając gąsienicami, które miażdżyły drzewa, wiejskie chałupy, ryżowe zasiewy i wszelkie konstrukcje wzniesione przez człowieka w tym zapomnianym przez wszystkich kącie świata. Prawie dwustutonowa armata samobieżna Królewskich Sił Interwencyjnych zostawiała po sobie tylko szybko podchodzące wodą koleiny.

Wiśniowiecki otworzył właz i wystawił głowę na zewnątrz, przykładając do oczu lornetkę. Następne wzgórze było odległe o prawie trzy kilometry.

– Dobra, Juras – Wiśniowiecki zamienił lornetkę na dalmierz. – Seria rozpoznawcza!

– Się robi, szefie… – Giermek włączył podajnik przy masywnej ładownicy trzystumilimetrowego działa. – Ile?

– Daj im trzy.

„Ping, ping, ping”… To był jedyny dźwięk, który usłyszał Wiśniowiecki. Terminator w hełmie w odpowiednim momencie krótkimi trzaskami zwinął bębenki w jego uszach, by nie ogłuchł. Tego cuda techniki, zachowującego uszy w całości, nie miała kompania zabezpieczenia, otaczająca pancerne monstrum. Piechociarze w maskujących mundurach trzymali się za uszy, wymiotowali, krzyczeli coś, czego Wiśniowiecki, ze zwiniętymi bębenkami, i tak nie mógł usłyszeć.

Uniósł się na rękach i wygramolił na pancerny kadłub samobieżnego działa. Szlag! Pieprzony Tonkin, czy też Vietnam, jak nazywali ten kraj Amerykanie. Pieprzona, niepotrzebna wojna! Pieprzone ugłaskiwanie Niemców! Pieprzony upał! Pieprzony… a szlag… Ostatnio wszystko pieprzył. Podłączył się do zewnętrznego interkomu i włączył radio.

„Z wielką przykrością przyjął tę wiadomość głównodowodzący Wojskiem Polskim generał Rozwadowski. Zestrzelenie naszego lotniczego asa, księcia Macieja Lubomirskiego, odbiło się szerokim echem na całym świecie. Na ręce króla Henryka XI Jagiellończyka, w prostej linii potomka zwycięzców spod Grunwaldu, napływają depesze kondolencyjne od naszych przyjaciół: kanclerza Adolfa»Führera«Hitlera, Benito»Duce«Mussoliniego, cesarza Hirochito, generała Francisco»Bahamonde«Franco… Cesarz Austro-Węgier nakazał opuszczenie flag do połowy masztu na budynkach rządowych”.

Przełączył się na inną stację. Głos z wyraźnym amerykańskim akcentem obwieścił natychmiast:

„Żołnierze polskie, litewskie i żydowskie! Wy nie nada walczyć za zmurszałe tak zwaną Rzeczypospolitą Trojga Narodów! Wam poddać się najlepsza sprawa. My wam puszczajem Hankę Ordonkę, żeby wy się zastanowili nad tym, co robicie…”.

Bosko! Wroga radiostacja propagandowa puszczała przynajmniej Hankę Ordonównę zamiast marszów żałobnych z powodu śmierci Lubomirskiego, jak oficjalne rozgłośnie, czy sojuszniczej „Lili Marlene”, łomotanej do zrzygania przez niemieckie stacje.

„Miłość ci wszystko wybaczy…” – rozbrzmiały akordy najnowszego przeboju polskiej piosenkarki.

Wiśniowiecki wyjął złotą papierośnicę. Papieros nie smakował mu, jak zawsze w tej cholernej wilgotności i zasranej temperaturze, w pieprzonym Tonkinie… Patrząc na trzy sięgające nieba słupy dymu, które wywołał na wzgórzu naprzeciw, marzył o łyku zimnego piwa. Zasrany amerykański Vietnam!!! Zasrana, niepotrzebna nikomu wojna.

– Przerywamy słuchania muzyki, żeby podać komunikat wojenny – obwieścił w radiu głos z silnym amerykańskim akcentem. – Wojska niemiecki poniosły szereg klęsk i został odrzucony o sto mil od Pekinu. Generał Heinrici ucieka szybciej niż jego sztab…

„O szlag…” – pomyślał Wiśniowiecki. – „Nasi już pod Pekinem?”.

– Wojsko polski ponieśli klęskę w wojnie powietrznej nad Sajgon City. Łosie VII poniosły ogromne straty bombardując szpitale, przedszkola, apteki i niewinni ludzie. Strącono ponad sto maszyn…

„Znaczy… zrównaliśmy Sajgon z powierzchnią ziemi”.

– Litwini uciekają jak zajęcy spod Dien Bien Phu.

„Litewska piechota zdobyła nareszcie tę dziurę… Teraz to już tylko…”.

– Teraz to już tylko czekamy na dzień ostatecznej klęski! – poprzedniego spikera zastąpiła kobieta dużo lepiej radząca sobie z językiem polskim. – Siły VietDem zgromadziły się w portach delty Mekongu! Łosie VII są kompletnie nieskuteczne – ten bombowiec, wyprodukowany w strefie umiarkowanej, w wilgotnym klimacie okazał się zawodny. Niezdolny do jakiegokolwiek skutecznego działania, budzi jedynie śmiech i współczucie u pilotów Vietnam Marines! Wasza propaganda powie wam, że Da Nang zostało zniszczone przez „Żubry”. To łgarstwo! Japońskie myśliwce nie mają takiego zasięgu, żeby osłaniać biednych polskich samobójców… Nawet po zajęciu Hawajów Japonia nie jest w stanie zapewnić wam jakiegokolwiek wsparcia!

Wiśniowiecki zgniótł niedopałek o pancerną burtę. Odłączył interkom z gniazda przy włazie i przez wąski otwór wsunął się do wnętrza „Ognistookiej”. Jezuuuuu… „Ognistookiej”, słusznie nazywanej przez żołnierzy „Latryną”. W środku panował tak nieprawdopodobny smród, że aż go zemdliło.

Załoga również słuchała wrogiej rozgłośni propagandowej. Komunikat wojenny ustąpił miejsca przebojowi Aleksandra Żabczyńskiego „Ach, jak przyjemnie”. Jedynie starszy giermek Izaak Ronstein pomstował właśnie na swe żydowskie pochodzenie.

– No jasny szlag, ja mam wujka w Vancouver. Jak „Żubry” tam dolecą i zbombią go na śmierć, to co ja powiem rodzinie?…

– Wujka to masz w Vancouver – warknął Wiśniowiecki. – A wódkę gdzie?