Выбрать главу

Ronstein bez słowa podał mu manierkę.

– „Żubry” tam nie dolecą… – uspokajał Izaaka Jurek Bąk. – W życiu! Japońce nie pozwolą nam skorzystać z baz w Pearl Harbor.

– Sranie… – Wiśniowiecki wziął z lodówki puszkę z kwasem chlebowym. „Jeśli wyślesz nam trzy kapsle, weźmiesz udział w promocji najnowszych gramofonów!” – brzmiał napis reklamowy na opakowaniu. Wiśniowiecki ostrożnie zdarł banderolę, żeby jej nie zniszczyć, i wrzucił do wspólnej puszki. Za te śmieszne papierki można było dostać u tubylców marihuanę. Podobno używali ich do podrabiania akcyzy na fałszywej sake dla Japońców.

Rozległ się warkot, a potem mocne uderzenie w pancerz „Latryny”. Puszka z kwasem chlebowym wylądowała na konsoli dowodzenia. Chryste! Znowu wszystko będzie lepkie… Jakiś silnik tuż obok zawył na wysokich obrotach, rozległ się wizg gąsienic, a potem dostali nowe uderzenie w pancerz.

– Nasz wóz amunicyjny przyjechał – zaraportował służbiście Ronstein.

– Słyszę – warknął Borkowski.

– A ja czuję… – Bąk masował swoje plecy.

Po krótkiej chwili do tych, co mogli normalnie słyszeć, dotarły ciche przekleństwa, a potem łomotanie żelaznym drągiem w pancerz.

– Uzupełnienie! – ryknął ktoś na zewnątrz. – Słuchajcie, pucyklozety! Może byście tak wywietrzyli waszą ukochaną latrynkę?

Akurat. W tym klimacie „Latryna” po prostu nie dawała się wywietrzyć. Parę razy otwierali wszystkie włazy, łącznie z awaryjnymi, ale… Złośliwi twierdzili, że po takim zabiegu smród był jeszcze większy. Obecność siedmiu wiecznie spoconych mężczyzn i nieśmiertelnego środka odkażającego (produkowanego chyba z ekstraktu psiego gówna) sprawiały, że w środku można było wytrzymać, nie wymiotując, tylko po długim treningu.

– Dowódca wozu amunicyjnego do dowódcy Pierwszego Klozetu Rzeczypospolitej! – Chociaż Wawrzynowicz zmasakrował im tylne światła, to najwyraźniej bawił się w najlepsze. – Wyłazić, szambonurki!!! Uzupełnienie przyjechało i… wmeldowało wam się prosto w rufę.

Wawrzynowicz był ewidentnie wtyczką wydziału wewnętrznego – sukinsynem piszącym raporty – ale i tak wszyscy go lubili, bo robił prześliczne zdjęcia (nie to, co niemieckimi idiotenkamerami) i rozdawał odbitki, a w związku z tym szlak bojowy „Latryny” był najpiękniej udokumentowanym aktem w dziejach ludzkości. Kapuś musiał być w cywilu zawodowym fotografem – te zdjęcia tworzyły legendę. Rodziny żołnierzy piały w listach z zachwytu, widząc swoich „zdobywców” na resztkach trzcinowych chat, podczas forsowania rzeki (Bąk wtedy o mało nie utonął), czy w trakcie pacyfikacji Phenianu. Zdjęcia Wawrzynowicza często ukazywały się w prasie, a on sam potrafił nawet wymienić u Niemców trzy zdobyczne vietnamskie hełmy na trzy skrzynki reńskiego półsłodkiego, więc, mimo donosicielstwa, był dla załogi człowiekiem absolutnie niezbędnym.

Bąk nie wytrzymał i pierwszy wyskoczył przez właz amunicyjny. Ci chłopi byli żołnierzami do dupy! Większość to „niby” ochotnicy – zwolnienie od pańszczyzny już w wieku dwudziestu lat… Ale… Wiśniowiecki sam słyszał, jak Bąk modlił się pewnego wieczoru: „Panie Boże, za co mnie posłałeś do tego gówna? Toż siedziałbym sobie spokojnie w wiejskiej świetlicy albo końca pańszczyzny wyglądał, rozparty na fotelu w żniwnym kombajnie… A tu te skurwysyny zabiją mnie w wieku dziewiętnastu lat! Panie Boże, spraw, żeby coś rozpieprzyło Wojsko Polskie w całości. Bardzo o to proszę…”.

– Mam taki nóż szturmowy i trzy uszy – usłyszeli zza pancernej burty.

– Nóż amerykański?

– No.

– Za to dostaniesz wódy do oporu – Wawrzynowicz był naprawdę dobrym handlarzem. Nie wnikali, ile sam na tym zarabiał. – Ale uszy… Czemu tylko trzy?

– No bo, kurna… no ten… Jeden z nich miał tylko jedno!

– Ty, Bąk… Sam chcesz handlować? Znasz niemiecki?

– Nie no, panie oficerze, on miał tylko jedno ucho, ciul jeden!

– No dobra, dawaj…

Bąk pociągnął nosem.

– Tylko… Z letka zaśmierdły.

– Nie ma sprawy. Wcisnę im i takie… Jeeeeeeeezzzuuuuuuuus… Maria, Józef. Ty to w zwykłej chustce trzymasz?… W kieszeni??? Chrystusie, Panie na niebiesiech… wrzuć mi to gówno do foliowego worka… Przecież nie dotknę palcami!

– Trzy Chinooki nad wzgórzem – głowa Rappaporta wynurzyła się z włazu strzeleckiego.

– Czyje?! – Borkowski i Wiśniowiecki krzyknęli jednocześnie. Amerykańskie Chinooki służyły po obu stronach.

– Aj waj… Żebym to ja wiedział…

Bąk doskoczył do swojej przeciwlotniczej pięćdziesiątki.

– O Matko Boska… Jezus Maria Józef…

– Dwa Chinooki na godzinie jedenastej! – zaraportował Ronstein.

Lidyłło doskoczył do sprzężonych Gnome-Rhone.

– Ja cię…

– Wezwij Welthaltery!

Borkowski zajął miejsce za konsoletą dowódcy.

– Wsparcie lotnicze, wsparcie lotnicze! – krzyczał giermek Dembek do mikrofonu. – Gdzie są te pierdolone Welthaltery?

– Sześć Chinooków zrzuca zające na godzinie drugiej – zameldował Rappaport.

– Pruj, Bąk!!! – wrzasnął Borkowski.

Jednak równie dobrze pięćdziesiątka mogła ładnie śpiewać, gdy w grę wchodził cel odległy o trzy kilometry. Desant lądował dokładnie tam, gdzie przewidział to w swoich planach wrogi sztab.

– Gdzie Welthaltery?!

Gnome-Rhone zacięły się przy pierwszej serii. Lidyłło chwycił dwudziestokilowy młot i zaczął walić w zamki.

– Kurwaaaaaa!!! Przerwać załadunek amunicji! – krzyczał Wawrzynowicz. – Wóz amunicyjny w tyyyyyyyyył!

– Jezus, Maria Święta…

– Hełmy włóż! – rozkazał Borkowski.

Wawrzynowicz z załogą usiłowali wyciągnąć wóz amunicyjny z błota.

– Na ostatni namiar… ognia! – Borkowski kciukami wyłączał ograniczenia spustów dla całej załogi.

„Ping” – usłyszał Wiśniowiecki na swoim stanowisku obserwatora. Po dłuższej chwili niebotyczny słup dymu wyrósł na miejscu lądowania desantu. „Ping” – kolejny słup wyrósł tuż obok pierwszego.

– Jezus Maria, gdzie są Welthaltery? – Bąk najwyraźniej nie miał zaufania do radiotelegrafisty Dembka.

– Pierdol się!

– Pierdol się!!!

– Nie rzucać mięsem! – to był Borkowski. – Dawaj sześć sztuk wokół strefy lądowania!

– Nic nam nie zostanie!

– Wykonać!

Ping, ping, ping… ping… – powiedziało trzystumilimetrowe działo „Latryny”, a właściwie terminatory w ich hełmach. Wiśniowiecki włożył maskę przeciwgazową, bo tym czymś, co górnolotnie nazywało się „powietrzem”, we wnętrzu „Ognistookiej” nie dało się już oddychać.

Ping, ping…

– Jestem goły!!! – wrzasnął Rappaport do interkomu. Nie mieli już pocisków przeciwpiechotnych.

– Daj burzące – Borkowski w oparach dymu usiłował odnaleźć konsolę łączności. – Wawrzynowicz, kurwa… ładuj!!!

– A gówno! – rozległo się w słuchawkach. – Wygnali mnie na przedpole… pierdolone Seminole…

Z powodu terminatorów nie słyszeli niczego, co działo się na zewnątrz. Vietnamskie Seminole musiały jednak dobrze przygotować zrzut, skoro Wawrzynowicz bał się wystawić nosa z krzaków.

Ping, ping, ping…

„Latryna” ociężale ruszyła w tył, usiłując wydostać się spod rakiet Vietnamczyków. Ping, ping… Jeden ze śmigłowców został dosłownie rozpylony w powietrzu przez trzystumilimetrowy pocisk burzący. Prymitywny komputer „Latryny” sprawiał się zaskakująco dobrze.

– Ou yeeeesss… Tonkin boys! Isn’t it?

– Rappaport… przestań mówić po żydowsku!

– To był amerykański, panie oficerze!

– To mów po żydowsku… Żebym tylko coś rozumiał.