– Łłłłłłaaaaaaaaaaaaaaaaaa!!! – zawył Dembek przy konsoli łączności. – Welthaltery!!!
– Jeszcze nigdy się tak nie cieszyłem na widok Niemców.
– Szwaby-matkojebcy… Welcome here! Yes, yes, yes!!!
Sześć niemieckich śmigłowców pojawiło się w idealnym szyku nad wzgórzem. Dwa z nich zostały od razu sprute przez vietnamskie Seminole. Trzeci dostał okrutnie, w komorę paliwową, ale jeszcze się trzymał. Pozostałe wystrzeliły rakiety.
– Niech Bóg wspomoże Luftwaffe!!! – krzyczał Dembek do mikrofonu. – Niech Bóg wspomoże Luftwaffe!!!
Seminole nawet nie zwolniły. Kolejny Welthalter wylądował w płomieniach na rżysku. To była maszyna szturmowo-transportowa, w związku z czym nie była ani dobrym transportowcem, jak Chinook, ani dobrym szturmowcem, jak Seminole… To był Welthalter. „Powstrzymywacz świata”, jak brzmiała szumna nazwa, czy też „Biusthalter”, jak zwali go polscy żołnierze – bo mniej więcej tylko do tego się nadawał.
– Zaraz ich sprują! – syknął Borkowski.
Ping – powiedziały terminatory w ich hełmach. Pudło!
Ping! Pudło!
Ping… Byli bez amunicji.
– Jezus, Jezus, Jezus…
– Kto wzywał pogotowie ratunkowe? – rozległo się nagle w słuchawkach. – Zatwardzenie? Czy atak ślepej kiszki?
Szwadron „Łosi F”, zwanych „Kosynierami”, spływał właśnie spod nielicznych chmur.
– Aj waj… Śliczności wy moje – szepnął Rappaport. – Ja wam nawet piwo postawię!
– Ty, kurwa… – słuchawki odezwały się ze zdwojoną mocą. – Jednym piwem się, Żydzie, nie wykpisz!
– Za króla, sejm i Rzeczpospolitą! – któryś z pilotów wypowiedział regulaminową formułkę, odpalając swoje działka i karabiny.
– Ty co? – roześmiał się Rappaport. – Naprawdę masz zatwardzenie?
Bombardujące Łosie przeszły nad doliną. Każdy, kto w „Latrynie” miał dostęp do peryskopów, nie mógł oderwać oczu od wizjerów.
– Pogotowie ratunkowe odmeldowuje się, życząc miłego dnia – rozległo się w słuchawkach. – Przypominamy, że każde wezwanie karetki bez wyraźnego powodu jest płatne ekstra!
– Nie ma sprawy – Borkowski odwrócił się od konsoli dowodzenia. – Składka na wódę dla lotników – zdjął hełm i nadstawił go w charakterze skarbonki. – No, zrzucać się, artillerymen – dowiódł, że i jemu język angielski nie jest obcy.
Wiśniowiecki otworzył właz i podciągnął się na rękach. Niemiecki pilot ze sprutego Welthalera biegł, kuśtykając, w ich kierunku.
– Heil Hitler – krzyknął, widząc polskiego oficera, i wyciągnął dłoń w faszystowskim pozdrowieniu.
– Vivat król – odkrzyknął Wiśniowiecki, podrzucając swój hełm, bo tamten wyraźnie oczekiwał jakiegoś idiotycznego gestu. – Zdrowy? Du… sehr gut?
– Jawohl!
– Okey… Wódka? Reńskie półsłodkie?
– Nicht verstehen…
– Sznaps?
– Jawohl!
Niemiec z trudem wdrapał się na pancerz „Latryny”. Wiśniowiecki dał mu manierkę Ronsteina. I własny pakiet opatrunkowy. Niemiec miał nieźle przypalone lewe ramię.
– Danke. Ich…
– To my „danke”.
Rappaport wychylił się ze swojego włazu.
– Panie oficerze… No, wie pan co?…
– Daj spokój z tymi żydowskimi uprzedzeniami… Chciał nam dupę uratować.
– Taaaa… jakby nie te wasze goje w Łosiach, to by my mieli dupę spaloną… A tego – Rappaport wskazał na Niemca w mundurze Luftwaffe – to bagnetem pan potraktuj, a nie koszerną wódą…
– Odwal się Icek, dobra? – Wiśniowiecki miał nadzieję, że Niemiec nie rozumie ani słowa po polsku.
– Halftrak na godzinie szóstej! – zameldował Dembek, wystawiając głowę z włazu ewakuacyjnego.
– Wypad… – jęknął Borkowski.
Cała załoga opuściła „Latrynę” szybciej niż na ćwiczeniach ewakuacji. Wiśniowiecki w pośpiechu dopiął mundur, zerknął, czy wszyscy są ustawieni w szeregu i nałożył hełm. Amerykański halftrak jednym kołem wpadł w koleinę, którą pozostawiła po sobie „Latryna”, zabuksował i zatrzymał się nagle, nie mogąc się wydostać na prostą. Usłyszeli skrzypnięcie drzwi z tyłu maszyny, czyjeś sarkania, że musi iść po błocie, a potem… Jasny szlag! Oczom żołnierzy ukazał się sam p.o. wojewody, z oficerską świtą.
Wiśniowiecki zasalutował sprężyście i zaczął krzyczeć jak mógł najgłośniej.
– Starszy koniuszy koronny książę Jeremi Szesnasty Wiśniowiecki, melduje załogę samobieżnej armaty „Latr…” „Ognistooka” z siedemnastej chorągwi królewskiej artylerii ciężkiej!!!
Pełniący obowiązki wojewody skinął głową, odpowiadając na salut. Ledwie spojrzał na resztę ekipy, pozostałych koniuszych, starszych i zwykłych giermków.
– Jest pan odwołany ze stanowiska – powiedział. – Przetransportujemy pana do Phenianu, a stamtąd poleci pan do Tokio. Do naszej ambasady.
– Tak jest!!!
P.o. wojewody nagle nadepnął na coś i spojrzał w dół. Czubkiem buta dotknął foliowego worka z obciętymi uszami, które zostawił Wawrzynowicz.
– Dobrze, że Niemcy nie kupują skalpów – mruknął. – Bo byście się w Indian zamienili… – Podniósł głowę, jego twarz nie zdradzała żadnych emocji. – A później prasa szczeka o polskim okrucieństwie.
Wiśniowiecki obudził się nagle, nie mając pojęcia, gdzie jest. Ostre światło raziło go w oczy.
– O rany… – jęknął. Przypomniał sobie wszystko. – Chryste.
Był we Wrocławiu. W swoich własnych czasach. Testował urządzenie do „uprzyjemniania snów”. Ale… Jeżeli to ma być „uprzyjemnianie”…
Technik zerknął na ekran komputera, a potem zdjął elektrody z głowy Wiśniowieckiego.
– I co? – spytał Borkowski. – Jak sen?
– To koszmar!
Borkowski wymienił szybkie spojrzenie z technikiem. Ten wyciągnął dysk z analizatora. Wykonany flamastrem napis głosił: „Miłe przygody w egzotycznym kraju”.
– Żeby was szlag trafił!
– Co? – Borkowski przysiadł na krawędzi stołu. – Nie było miłych przygód w egzotycznym kraju?
– Były!!! Ale… To Wietnam! Strzelano do mnie, ktoś komuś obcinał uszy, ja sam zabiłem, szlag, nie wiem ile osób, waląc z trzystumilimetrowej armaty… I ten smród, strach, wojna, makabryczne idiotyzmy z Królewskimi Siłami Interwencyjnymi, upał, rzygowiny… To był koszmar!
– Walczyłeś w amerykańskim wojsku w Wietnamie? – Borkowski był wyraźnie zainteresowany.
– Nie. Amerykanie szkolili Vietnam Marines, a myśmy ich chcieli udupić.
– Mmmmm… A w jakim wojsku byłeś?
– W polskim! Niemcy byli naszymi sojusznikami. Jakiś gnój krzyczał do mnie „Heil Hitler”, a ja mu odpowiadałem…
Borkowski i technik znowu wymienili spojrzenia.
– I te inwektywy, wiecie… Wszyscy tak strasznie klęli w tym śnie.
– A to się szybko poprawi – technik nachylił się nad analizatorem. – Inwektywy zaraz skasuję.
Wiśniowiecki wstał, prostując zdrętwiałe mięśnie. Podszedł do krzesła ze swoimi rzeczami i zaczął się ubierać.
– Dziękuję wam za ten upiększacz snów! – warknął. – „Każdy może śnić o tym, o czym chce!” – zakpił z planowanego sloganu reklamowego. – Wojna, strach, smród, wulgarne słownictwo, obcinanie uszu i morderstwa… Teraz już dostępne dla całej rodziny!
Technik zachichotał. Borkowski zagryzł wargi.
– Ty też tam, notabene, byłeś – Wiśniowiecki uporał się z koszulą.
– Kim byłem?
– Koniuszym, operacyjnym dowódcą dwustutonowej armaty samobieżnej.
– Słuchaj, Jarema…
– Nie „Jarema”, tylko „Jeremi” – Wiśniowiecki założył buty. – Książę Jeremi Szesnasty Wiśniowiecki – zadowolony ruszył w stronę drzwi. – To jedno wam się udało, chłopaki…