Nauka na własnych błędach. Cholernie kosztowna nauka.
– Proszę państwa – Matysik uśmiechnął się jeszcze szerzej. – Wybił rurociąg biegnący pod ziemią. Proszę nie podchodzić do naszego samochodu. Mamy tam bardzo niebezpieczne chemikalia z Bełchatowa – recytował zdania z Instrukcji Postępowania. – Auto jest skażone. Przyjechaliśmy prosto z akcji w kopalni.
Nikt nie skojarzył odległości Pieczysk i Bełchatowa. „Bełchatów” to było słowo-klucz. Czysto psychologiczny trick. Tę nazwę znał każdy. Tyle że, oczywiście, zachowanie Polaków było, jak zwykle, mało przewidywalne.
– Jaki rurociąg tutaj? – odezwała się jedna ze studentek. – Ja studiuję budownictwo wodne. Jaki kretyn mógł wymyślić rurociąg pod jeziorem? – wskazała na majaczącą za sosnami błękitną taflę.
– Ja tam nie wiem, jakie idiotyzmy się u nas robi – odparł niezrażony Matysik. W „idiotyzmy” oczywiście wszyscy uwierzyli. – Ja mam swoją mapę i wiem, co się stało.
– Co się stało? – powtórzył jak echo „profesor”.
– Wybił rurociąg, proszę pana. Wszyscy powinni się zebrać w holu pensjonatu.
– A po co?
Najtrudniejszy moment. Kurewsko trudny. Jak przekonać Polaków, żeby zebrali się w jednym miejscu, a nie rozłazili wokół? Na szczęście chłopcy od pisania procedury dali z siebie wszystko.
– Muszę wszystkich państwa spisać z dowodów. To podstawa do wypłaty odszkodowań. Absolutnie wszyscy muszą być spisani.
– Będą odszkodowania? A za co?
Nikt w Polsce nie uwierzyłby w jakiekolwiek odszkodowania wypłacane za cokolwiek. Choć same pieniądze mamiły, to jednak nikt nie był naiwny. Ale spece od procedury naprawdę byli najlepsi…
– Proszę państwa, normalnie nikt nie zapłaci za zepsuty urlop, ale dostaliśmy niesamowite kredyty z ministerstwa. Jak ich nie wydamy przed końcem roku, to w przyszłym nie dostaniemy nowych. Dlatego wypłacamy odszkodowania gdzie się da, bo musimy wydać tę forsę. Inaczej nici z przyszłorocznego dofinansowania.
W to uwierzyli. Kilka osób nawet poszło w stronę pensjonatu, co zakrawało na cud. Reszta stała w miejscu, patrząc na dwóch przybyszy. Milicjant rozmyślał nad poważną kwestią: wylegitymować ich czy nie?
Drugi cholernie trudny moment. Obaj z Tomeckim podeszli do bagażnika i wyjęli dwie wielkie torby. Spece od procedury byli jednak genialni. Obaj, Matysik i Tomecki, zaczęli narzekać.
– Co za idiotyczne przepisy…
– Jaki kretyn to był w stanie napisać?
– Boże, żeby sprawdzić plamę z brudnej ropy trzeba wkładać OP-1.
– Przecież się ugotujemy w tym upale.
„Profesor” był jednak podejrzliwy.
– A po co wam kombinezony przeciwchemiczne? – zapytał.
– No bo wie pan – Matysik siłował się z opornym strojem wykonanym z grubej gumy. – Bo inaczej po premii nam polecą. Takie przepisy durne. Wystarczy, że ktoś z państwa zadzwoni do naszej firmy i będzie po premiach. Z torbami pójdziemy, bo jakiś idiota napisał nam taki regulamin.
To również zrozumieli.
– Ależ przecież nikt nie zadzwoni.
– Dobra, dobra… – Matysik skończył się ubierać i zawiązywać wszystkie paski. Choć wyglądało to na cud, to nikt, widząc dwóch facetów w bojowych ubraniach przeciwchemicznych, ani nie uciekał, ani nawet nie był niespokojny. Wszystko dzięki ścisłemu przestrzeganiu procedury. – Ja nic nie sugeruję. Tylko z czego ja utrzymam żonę i dzieci bez premii?
– Ale nic nam nie grozi? – spytała jedna ze studentek.
– Najazd Marsjan – warknął Tomecki.
– Grozi, grozi… – dodał Matysik. – Ja pani dam do przeczytania nasz regulamin. Trzysta stron drukowanych maczkiem. Zaraz pani osiwieje przy lekturze.
Obaj nałożyli maski przeciwgazowe i zawiązali na nich gumowe kaptury. Praktycznie stracili możliwość porozumiewania się z otoczeniem. Głos z wnętrza maski był tak niewyraźny, że można było śpiewać hymn, a słuchacze słyszeli to jako „Litwo, ojczyzno moja…”.
Kolejny trudny moment. Teraz trzeba było działać cholernie szybko.
„Prawie pięcioletni” chłopczyk, ukryty w krzakach tuż obok, widział wszystko jak na dłoni. Jeden z mężczyzn poszedł na tył gazika i wyjął automat Kałasznikowa. W ukryciu zaczął przykręcać do lufy ogromny tłumik. Drugi mężczyzna otworzył drzwiczki i wyjął ze skrytki pistolet maszynowy. Chłopczyk nie wiedział, że to P-63, zwany Rakiem.
– Proszę państwa, proszę przygotować dowody osobiste. Zaraz zaczniemy spisywać.
Tomecki wyszedł zza burty samochodu, trzymając kałacha z tłumikiem za plecami.
– Proszę państwa, proszę przygotować dowody osobiste. Zaraz zaczniemy spisywać.
Dwie osoby miały dowody przy sobie. Matysik zarepetował P-63, Tomecki także odciągnął suwadło zamka. Jakieś dziecko wyciągnęło z kieszeni kilka złotych.
– Mamo, mogę pobiec po lody do wsi?
– Idź, idź… Ja tu muszę zostać, bo będą spisywać do odszkodowań.
Jezu, jak źle się celuje w masce przeciwgazowej! Przez te dwa cholerne, okrągłe, małe szkiełka. Jak zgrać przyrządy celownicze? Tomecki był jednak mistrzem. Z kałacha obciążonego tłumikiem zastrzelił chłopca jednym pociskiem.
Letnicy stali nieruchomo, zbyt zszokowani, żeby zdobyć się na jakąkolwiek reakcję. Tomecki zastrzelił matkę chłopca, zanim ta zdołała otworzyć usta do wrzasku, a Matysik milicjanta, który nawet nie zdążył sięgnąć do kabury. Byle tylko nie nacisnąć za mocno spustu i nie przejść na ogień automatyczny. Wysunął rękojeść spod lufy. Celować, celować, celować! Nic na żywioł.
Tomecki zastrzelił „profesora” i kobietę w monstrualnym kostiumie kąpielowym, a w tym czasie Matysik zdjął obie studentki. Ale do dupy się celuje w tej kurewskiej masce! Nie można porządnie zgrać przyrządów celowniczych…
„Prawie pięcioletni” chłopak, leżący w krzakach opodal, patrzył z otwartymi ustami. Dwóch mężczyzn w kosmicznych strojach, z jakimiś rurami sterczącymi z ust, właśnie zabijało wczasowiczów. Błyskawicznie. Szybko. Sprawnie. Potem obaj pobiegli do wnętrza pensjonatu. Jeden się potknął, obaj zderzyli się w drzwiach. Chłopczyk słyszał z wnętrza ciche „prrrryt” kałacha. I głośne „bum-bum-bum” Raka.
Po chwili wybiegli z powrotem. Jeden skoczył do gazika i zaczął rozkładać takie dziwne coś z boku auta – wyglądało jak prysznic. Drugi chodził wokół, penetrując okoliczne zarośla.
Chłopak zamknął usta. Nie mógł uwierzyć w to, co widzi. Jego wiedza, nikła w porównaniu z doświadczeniami dorosłego człowieka, nie podsuwała mu żadnego rozwiązania. Czy to mu się tylko śni? Czy to tylko sen? Jakaś zabawa? Co to jest? Co to jest? Co to jest?!
Chłopczyk zacisnął powieki dokładnie w momencie, gdy rosły mężczyzna w przeciwchemicznym OP-1 rozchylił nad nim gałęzie i wycelował z maszynowego Raka.
Hofman obudził się z głośnym westchnieniem, słysząc dzwonek telefonu. Zasnął przy biurku? No szlag! Chyba tak. Ostatnia noc rzeczywiście była ciężka. Kłótnia z żoną, niezbyt skuteczne prochy nasenne, potem koszmary. Był wypluty. I, co gorsza, zaziębiony. Teoretycznie w lipcu ciężko się zaziębić, ale Hofman potrafił dokonać nawet tego. Wytarł nos jednorazową chusteczką, potem podniósł komórkę i odebrał połączenie.
– Tak? – nie był pewien swojego głosu. – Tak, słucham? – powtórzył głośniej.
– Panie Marku – usłyszał głos młodej kobiety. – Bagno.
– O Chryste… nie dziś. Plisssss…
– Dostaliśmy zgłoszenie drogą radiową – oszczędziła mu przynajmniej głupich uwag na temat domniemanego kaca. Od razu przeszła na tryb służbowy. – Mamy strzelaninę. Gość zastrzelił z tetetki trzech ludzi z kałachami.