Выбрать главу

– Niech cię szlag trafi. Co?

– Popatrz – „Pułkownik” wyjął z kieszeni dwie kości. Rzucił. Trójka i piątka. – Teraz przegram – powiedział.

Dietrich miał piątkę i czwórkę. Jeszcze raz. Gusiew – trójka i dwójka. „Sepp” – czwórka i piątka.

– A teraz wygram – Gusiew rzucił dwie szóstki. Dietrich miał jedynkę i dwójkę.

– Ja cię pieprzę. Jak ty to robisz?

– Ja tego nie robię. To się samo robi. Ja tylko obserwuję rzeczywistość.

– Jak, psiakrew, obserwujesz rzeczywistość?!

– Widzisz… – Gusiew gestem przywołał kelnerkę i zamówił jeszcze dwa doskonale schłodzone Okocimie. – Wielokrotnie zwróciłem uwagę na to, że gra, w którą gramy, usiłuje nam pomóc. Oczywiście, jeśli gra trafi na wyjątkowego jełopa, albo warunki nie sprzyjają, to nic z tego nie będzie, ale…

– Dziękuję ci, że nazwałeś mnie jełopem – Dietrich uśmiechnął się promiennie.

– Nie opowiadaj. Gra chce, żeby ją wygrać, i dlatego pomaga graczowi. To jest właśnie drgnięcie rzeczywistości. Dobry obserwator to czuje.

Dietrich przygryzł wargi. Długo znał Gusiewa, więc wiedział, że kolega nie robi sobie jaj.

– OK. Pokaż mi to „drgnięcie rzeczywistości” – wyjął z kieszeni garść monet. – Ile mam w łapie? Ten, kto będzie bliższy kwoty, wygrywa! – analizował w umyśle swoje dzisiejsze wydatki, czuł w dłoni ciężar monet. Teraz musiał wygrać. – Dwadzieścia złotych. Nie…- potrząsnął ręką, chcąc zważyć bilon. – Piętnaście. Mmmmmm… Trzynaście. Dwanaście. Około dwunastu złotych.

– Siedem pięćdziesiąt – mruknął Gusiew.

– A gówno! – Dietrich wysypał monety na blat. Zaczął liczyć. Podniecony rozgrywką, wypił dwa łyki piwa. – Pięć, sześć, sześć dziewięćdziesiąt… Chryste… Siedem dziewięćdziesiąt! Siedem, jasna cholera, dziewięćdziesiąt! Skąd wiedziałeś?!

– Nie wiedziałem.

– To dlaczego strzeliłeś siedem pięćdziesiąt?

– Nie strzelałem. To było drgnięcie rzeczywistości.

Dietrich upił dwa kolejne łyki.

– To znaczy?

– Wiedziałem, ile masz w garści. Mniej więcej.

– Gra ci powiedziała?

– Nie. Czułem. Nie wiem jak to powiedzieć…

Upalne letnie popołudnie nie było tak dokuczliwe w podziemnym schronie-przejściu, pod paroma metrami betonu, z wielką wyrwą wpuszczającą wiejący znad fosy wiatr i z zimnym piwem na stoliku. Nieliczni przechodnie snuli się powoli, słońce lśniło na powierzchni wody coraz czerwieńszymi odblaskami. Po raz kolejny tego popołudnia Gusiew spojrzał na elegancką kopertę, która zawierała jego wyniki ze szpitala. Potem przeniósł wzrok na wycięte z gazety zdjęcie, przedstawiające małą, kilkuletnią dziewczynkę, siedzącą samotnie na płaskim dachu jakiejś przybudówki. Dziewczynka, zamyślona, patrzyła w pustą, zamgloną przestrzeń przed sobą.

Zrobiło mu się smutno. Winston Churchill nazywał to „czarnym psem”. Ludzie różnie nazywali depresje. Jego własny, Gusiewa, czarny pies, czaił się gdzieś w pobliżu. Jeszcze nie podchodził, ale już szczerzył zęby w ukryciu, krążąc niespiesznie wokół. „Będę cię miał, stary” – zdawał się mówić w swojej psiej mowie. – „Będę cię jeszcze miał…”.

„Sepp” Dietrich pociągnął wielki łyk piwa.

– Coś się tak zamyślił, stary? – spytał.

„Stary”… Tak samo mówił czarny pies.

– Aaa… pierdoły.

– Muszę z tobą nareszcie wygrać.

– To wygraj.

– W co?

– W marynarza? – Gusiew odpowiedział pytaniem. Czarny pies był niebezpiecznie blisko.

– Nie ma sprawy – Ivan podniósł szklankę do ust, ale nie zdążył dokończyć tego ruchu. Coś się w nim szarpnęło. Gusiew też to poczuł, i to dużo lepiej.

– Jezus! – Dietrich odstawił piwo. – Jezus Maria! Poczułem!!!

– Taaaa?

– Poczułem drgnięcie rzeczywistości! Teraz wygram!

Gusiew uśmiechnął się lekko.

– Gra zawsze chce ci pomóc – powtórzył. – Ale zwykła gra jest jak zapałka. Musisz być dobrym obserwatorem i musisz trzymać rękę bardzo blisko, żeby poczuć ciepło. A to… To było jak bomba atomowa.

– Co ty pieprzysz? Poczułem! Teraz wygram.

– Nie. Nie wygrasz.

– Poczułem drgnięcie rzeczywistości.

– Tak? – Gusiew ciągle się uśmiechał. Dla niego, dla obserwatora natchnionego, to było jak orgazm. On to czuł całą swoją istotą, wszystkimi nerwami. Nie mógł otrząsnąć się z szoku. – Właśnie zaczęła się jakaś gra. Wielka. Monstrualna. Zupełnie nieprawdopodobna!

– Pieprzysz.

– Ona chce nam pomóc. To będzie potwornie nierzeczywiste uczucie – schował kopertę ze szpitala i zdjęcie dziewczynki do teczki. – Nigdy jeszcze nie czułem czegoś takiego.

– Nieprawda. Teraz wygram. Poczułem!

– Nie.

Dietrich wyciągnął nad stołem pięść zaciśniętą do gry w marynarza.

– OK. Patrz jak wygrywam. Liczymy ode mnie. Raz, dwa, trzy…

Gusiew pokazał dwa palce, Dietrich też dwa.

– Szlag! – nawet nie liczył. – Znowu wygrałeś.

Gusiew zaczął się śmiać.

– To nie ta gra – mruknął. – Zaraz coś się stanie.

– Co? – „Sepp” patrzył ogłupiały.

– Obserwuj. Ucz się. Bo dar obserwacji masz – Gusiew dopił swoje piwo. – Zawsze powtarzam, że powinieneś zostać pisarzem.

Dietrich tylko kręcił głową. Nie mógł sobie poradzić z zupełnie irracjonalnym uczuciem niepokoju, które nagle go ogarnęło.

– Zaraz coś się stanie – powtórzył Gusiew. – Zaraz coś się stanie.

Z boku podeszła do nich śliczna dziewczyna z kieliszkiem wina w ręce.

– Ja przepraszać pan – powiedziała łamaną polszczyzną. – Ja Węgierka z Węgier. Słabo mówić polsku, bo tu studiowała.

– Zechce się pani dosiąść – Gusiew wskazał jej krzesło. Czuł dreszcze na plecach. Czarny pies uciekał z podkulonym ogonem. Ona była naprawdę śliczna!

– Jestem Irmina – dziewczyna usiadła na krześle i odstawiła wino. – Nazwiska nie powiem, bo i tak go wy nie powiecie nigdy. Za trudne.

Obaj przedstawili się uprzejmie.

– Jak się tak myślałam – kontynuowała dziewczyna – dlaczego wy siedzicie na stoliku z parasolem. Przecież nie ma słońca. Nad nami paręnaście metrów betonu uzbrojonego po zęby.

– No, może nie aż tyle – uśmiechnął się Ivan. – Ale… popatrz, dziecko, do góry. Co widzisz?

– Takie coś – dziewczyna posłusznie podniosła głowę. – Takie coś. Takie… belki?

– Dźwigary. A na nich co siedzi?

– No te… gołębie. I co?

– One srają jak snajperzy – wtrącił Gusiew.

– No nie… Przecież parasol nie jest obsrany. Nie ma gówna na parasolu – powiedziała dziewczyna z promiennym uśmiechem. Najwyraźniej języka polskiego uczył ją ktoś z dużym… talentem.

– Po co marnować amunicję? Patrz tam.

Dietrich wskazał jej niemieckiego turystę, obwieszonego aparatami, który właśnie skosztował piwa. Mościł sobie właśnie stanowisko na plastikowym krzesełku. Nie trzeba było długo czekać. Gołębie na górze już go namierzyły. Pac! Chlup! W piwie turysty wylądował ładunek, którego nikt nie chciałby tam mieć.

– No i widzisz, Irmino O-Za-Trudnym-Nazwisku – roześmiał się Gusiew. – Dla miejscowych są stoliki z parasolami, a dla przyjezdnych bez parasoli. Więcej pieniędzy wydadzą.

– Myślisz, że właściciel knajpy sam tresuje gołębie? – spytał Ivan.

– Cholera go wie – Gusiew odwrócił wzrok od Niemca, który właśnie biegł do baru, żeby kupić nowe piwo. – Ale… „Węgierka z Węgier” nie jest tu kimś obcym. Ty masz miejsce pod parasolem.

– Taaa… – dodał Dietrich. – Wy, Węgrzy, macie tu specjalne traktowanie.