Dziewczyna roześmiała się w głos. Była ładna, sympatyczna, miała obcięte na chłopaka, rude włosy, obcisłe białe legginsy i równie obcisłą koszulkę.
– Cholera was weźmie – powiedziała. – Pomożecie mi znaleźć Instytut Badania Snu?
Dietrich zakrztusił się piwem. Gusiew, choć spodziewał się najdziwniejszych rzeczy, upuścił papierosa, którego właśnie podnosił do ust.
– No i widzisz? – szturchnął kolegę. – Gra się właśnie zaczęła! Wielka, zupełnie nieprawdopodobna…
– Mówiłeś – Ivan potaknął ruchem głowy, zupełnie oszołomiony. – Jezu… – po raz pierwszy w życiu poczuł to tak intensywnie. – Przecież we Wrocławiu i okolicy jest jakieś osiemset tysięcy osób. I one wszystkie, teoretycznie, mogłyby się tu pojawić!
– A ona wybrała właśnie nas.
Dziewczyna spojrzała zdziwiona.
– O czym mówicie? – spytała.
– Tak się składa, że… – Gusiew tylko westchnął – że obydwaj pracujemy w Instytucie Badania Snu.
– Zawieziemy cię tam – Dietrich wyjął z kieszeni portfel i skinął na kelnera. Zerknął na Gusiewa, ale ten patrzył na swoją niedomkniętą teczkę, z wynikami w zaklejonej, eleganckiej kopercie, i wyciętym z gazety zdjęciem. Mimo to czarny pies umknął na krótką chwilę, i na razie wolał się nie pojawiać.
– Ja nie teraz – powiedziała dziewczyna. – Ja jutro przywieziemy materiały z hotela. OK?
– My?
– Ja. OK?
– OK, dziecko. A tak właściwie to o co chodzi?
Dziewczyna przygładziła swoje krótkie włosy.
– Jaja robicie, nie? – uśmiechnęła się. – Nie jesteście z Instytutu Badania Snów. Chcecie mnie poderwać na dupa, co?
– To też – mruknął Gusiew. – Ale mamy dokumenty – obaj pokazali służbowe legitymacje.
Dziewczyna upiła łyk wina.
– Bo wiecie, chłopaki, mnie bardzo interesuje wasz instytut. Bo było tak. W lata pięćdziesiąte i Polacy, i Węgrzy prowadzili badania nad snem. W sensie szpiegowania. To NKWD chciało, bo same Ruskie nie miały wyniki, kapujesz jeden z drugim?
Dietrich i Gusiew przytaknęli skwapliwie. Obydwu Irmina strasznie się podobała.
– No i było tak – kontynuowała swoją łamaną polszczyzną. – Polaki pierwsze wpadły na pomysł. Ten wasz Urząd Bezpieki, nie? Kapujecie?
– My wszystko kapujemy – powiedział „Sepp” z kamienną miną.
– No! I… I ten bezpieka oddał materiały Ruskim, bo Węgrzy bardziej poszli daleko. Nie?
– Tak – potwierdził „Pułkownik” Gusiew, choć nic nie rozumiał.
– No bo chodzi o szpiegowanie we śnie. Ruskie chcieli to strasznie dostać. I zabrali wszystkie kopie materiały z Polski i zapakowali w takie skrzynie. To powieźli do Budapesztu w tych skrzyniach. Do Węgier, do naszego instytutu, żeby Węgrzy mogli skorzystać z waszych materiałów, bo metoda była inna.
– Jaka metoda? – mruknął Dietrich.
– Szpiegowania we śnie – odparła Irmina. – No, ale się zjedli.
– Jezus! Kto się zjadł?!
– Różnie mówią o Ruskich, ale żeby zaraz kanibale? – dodał Ivan.
– Ruscy się zjedli sami – dziewczyna dopiła resztkę wina. – No bo dowieźli to w pięćdziesiątym szóstym, a tam powstanie się zrobiło. I wszystko się spaliło w naszym instytucie. Całe węgierskie materiały poszły w dym! Całe! Ale te polskie były w metalowych skrzyniach. I część ocalała. Mała część. Ktoś przechował. Myślał, że złoto, albo jakoś tak. I ja dorwała je. Te strzępki papieru. Dorwała i przeczytała.
– Wszystko o tym, co Urząd Bezpieczeństwa wiedział o szpiegowaniu we śnie – Gusiew, rozbawiony, zerknął na uśmiechniętego Dietricha. Nie chciał zrazić dziewczyny czystą kpiną.
Irmina też uśmiechnęła się lekko.
– To są dobre materiały – powiedziała. – Ja już szpiegowała we śnie.
– I co wyśledziłaś, dziecko? – Dietrich usiłował się nie roześmiać.
– Ja śniła naszą rozmowę. Nie wiedziała, że tu i z wami. Ale ja śniła – odstawiła pusty kieliszek i wskazała Gusiewa. – Ciebie nazywają „Pułkownik” – przeniosła rękę na Dietricha, celując w niego palcem – a ciebie „Sepp”. Prawda?
Obaj mężczyźni spojrzeli na siebie, tym razem zaskoczeni – przedstawiając się nie podali swoich ksyw. Dziewczyna patrzyła na nich z satysfakcją.
– U was muszą być oryginały tych papierów – powiedziała. – Będziemy ich szukać. My jutro znajdziemy, do czego wy doszli w projekcie „Kal”.
– W czym?
– Projekt „Kal” – wyjaśniła, ale niczego nie zrozumieli. – Tak to nazwał Urząd Bezpieki.
– Myślisz, że w naszym instytucie są jeszcze papiery sprzed prawie pięćdziesięciu lat? – spytał Gusiew.
– Wiem, że są. Ja już szpiegowała we śnie – uśmiechnęła się, pokazując prześliczne zęby. – Projekt „Kal” działa, ale jest bardzo niebezpieczny. Bardzo.
Dietrich i Gusiew znowu spojrzeli po sobie.
– Mówiłeś, że zaczęła się jakaś gra – szepnął „Sepp”.
– Wielka. Czujesz to?
Irmina nabazgrała im szminką na serwetce adres, skąd mają ją jutro zabrać. Zamówiła sobie jeszcze jedno wino.
– Mówiłeś, że każda gra chce, żeby ją wygrać – powiedział Dietrich, gdy dziewczyna poszła do baru.
– Pytanie tylko, co jest wygraną – mruknął Gusiew.
Na szczęście czarny pies umykał z podkulonym ogonem. Wycięte z gazety zdjęcie małej dziewczynki na razie nie czarowało swą złą mocą.
Zapadał wieczór, dodając trochę czerwonego koloru do morza zieleni wokół. Gusiew siedział w swoim wozie na parkingu niedaleko Hali Ludowej. Radio wyło, rozkręcone do maksimum, przez otwarte okna wpadał wieczorny letni wiatr. „Jahrhundredhalle”. Patrzył na wyblakłą kopułę naprzeciw, zbudowaną ze starego niemieckiego betonu – konstrukcja Berga właściwie mogłaby być Wrocławiem przyszłości. Przynajmniej takie sprawiała wrażenie, ledwie wystając ponad wierzchołki drzew.
Gusiew rozejrzał się po parkingu, kończąc drugą puszkę piwa. Facet w renault scenic rzucał piłkę dwóm małym pudelkom, które biegały w amoku, aportując. Mężczyzna w „starej ścierze”, czyli fordzie sierra, walił wódkę z piersiówki. Gość w małym fiaciku sączył wino, przelane do butelki po wodzie mineralnej. Dwóch młodych – jeden w peugeocie, drugi w daewoo – ciągnęło piwo z puszek, jak i on. Boże! Cywilizacja samotnych mężczyzn chlejących w samochodach. Znał ich wszystkich, choć z żadnym nigdy nie rozmawiał. Wszyscy się znali. Mieli już nawet „swoje” miejsca na tym parkingu. Radio na full, alkohol, a później jazda bocznymi drogami, ścieżkami, żeby uniknąć policji. Każdy miał „pewne” przejazdy, opracowane drogi dojazdu do domu, gdzie czekała żona i cały ten szajs. Cywilizacja samotnych mężczyzn, czcicieli Bachusa, z których każdy miał swoją żonę, kochankę, przygodne dupy… Ale to nic – byli tak cholernie samotni. Usiłowali na siebie nie patrzeć. Kryli oczy za szkłami przeciwsłonecznych okularów. Udawali, że mają jakieś cele postoju. Może wypuścić psy i kazać aportować, może wysłuchać wiadomości w radiu, choćby umyć szyby w samochodzie? Byle nie wracać do domu… Gusiew znał wiele takich miejsc. Nad Widawą urzędowali „działkowcy”; łopata na dach i już można pić, nie tłumacząc się przed żoną. Na Grunwaldzkim stali „naukowcy”, którzy nigdy nie wchodzili do swoich katedr. Na Krzykach „spacerowicze”, co nigdy nie wysiadali ze swoich samochodów. Na Lotniczej „biznesmeni”, tłumaczący swoją nieobecność natłokiem obowiązków.
Cywilizacja samotnych mężczyzn pozamykanych w samochodach, z radiem na full i alkoholem w ręce. Ciekawe, czy inny wrocławianin, „Czerwony Baron” Manfred von Richthofen, też parkował tutaj, patrząc na Jahrhundredhalle, i w przerwach między lotami, w których masakrował Anglików, stał tu i chlał, nie chcąc wracać do domu na trzeźwo?