Выбрать главу

– „Kobieta, 26 lat. Nigdy czegoś takiego jeszcze nie śniłam. To było jak rzeczywistość. Miałam wrażenie, że zasnęłam na kocu, w słońcu, i ocknęłam się nagle. Wokół było pełno ludzi w polskich mundurach. Jeden z nich podszedł do mnie. To było… jakby się działo naprawdę. On na mnie patrzył. Nigdy czegoś takiego nie śniłam, nigdy tak naprawdę. On miał polski mundur, ale wyglądał jakoś tak… jakoś tak dziwnie. Miał czarne włosy i warkoczyk, taki jak u dziewczyny, ale nie był dziewczyną. Powiedział, że coś biegło przez park, i oni odkryli ślady. Ale to ich jakoś tak mało obchodziło. Spytał mnie, czy zejdę… nie uwierzy pan, panie doktorze… czy zejdę pod ziemię, do Wrocławia. Obudziłam się z krzykiem, aż matka przybiegła z drugiego pokoju, pytając co mi jest. A ja już nie mogłam zasnąć tej nocy”.

– Po co nam to czytasz? – spytał Gusiew.

Irmina szeleściła kartkami. Odłożyła wszystkie oprócz ostatniej.

– „26 sierpnia. Przyszedł do mnie Jarek Wiśniowiecki. Opowiedział mi swój sen, chichocząc. Poleciał znanym schematem. Stwierdził, że nigdy nie czuł czegoś aż tak realnego. Tak jakby ocknął się nagle w rozległym parku. Wokół byli ludzie w polskich mundurach. Jarek – ciągle śmiejąc się – twierdził, że wyglądali dziwnie. Warkoczyków nie pamiętał. Podszedł do niego jakiś oficer, zasalutował, i powiedział, że ci, którzy wysłali tu Wiśniowieckiego, oszukują w jakieś grze. Oni go tu nie chcą, ale nie ma sprawy – nic ich to nie obchodzi. Może spełnić swoją misję i wracać, skąd przyszedł. Nie namawiali go, żeby został ich agentem. Jedyny element wspólny z innymi relacjami to park, zakopany Wrocław, o którym wspomniał któryś z żołnierzy, i to dziwne poczucie realności snu”.

– I co? – spytał Gusiew.

– Myślę, że Wiśniowiecki żyje – odparła Irmina.

– Aha! A w trumnie pochowaliśmy pieska?

– On nie jest stąd, „Pułkowniku”. Jego wysłali faceci, którzy oszukują z zupełnie innego miejsca, niż to. Myślę, że żyje – przysiadła na brzegu biurka. – Ale gdzie indziej.

– Dietrich – Gusiew odwrócił głowę. – Słyszałeś kiedyś większe bzdury?

– Tak – „Sepp” machał spuszczonymi za parapet nogami. – Wczoraj w telewizji puścili przemówienie premiera.

Roześmiał się z własnego dowcipu.

– Ivan, przestań pieprzyć, tylko powiedz, co robimy?

Dietrich zerknął na Irminę.

– Dzwonimy po pogotowie? Chociaż za ładna, cholera, żeby ją tak od razu przeznaczyć na dawcę organów…

– Dobra – Węgierka zeskoczyła z biurka. – Idę coś zjeść teraz, ale spotkamy się wieczór. Tutaj.

Razem z Dietrichem mknęli czarną hondą przez tereny wodonośne. To był najlepszy dojazd na strzelnicę.

– Co sądzisz o tej babie? – Gusiew, mając dobrą setę na liczniku, cudem zmieścił się na małym drewnianym mostku nad śluzą.

– No przecież to regularna narkomanka. Widziałeś jej łapska?

– Nie jest narkomanką. Widziałeś jej oczy?

– Zakochałeś się?

– Coś trzeba zrobić – zaparkował pod strzelnicą z piskiem opon, w tumanie kurzu.

– Niby co? – Dietrich wysiadł pierwszy.

Najpierw musieli pójść na bramkę. Jezu! Trzeba wpisać nazwisko, numer pozwolenia, godzinę wejścia, numery broni… Brakowało tylko rubryki z numerem fiuta.

– Włączysz te urządzenia?

Szli korytarzem, który wydawał się mieć parę kilometrów długości. Musiał być cholernie długi, bo z boku, za ścianą, mieli pola strzałów dla karabinów. Oglądali znane im od lat zdjęcia Reni Mauer, wiszące na ścianach.

– Zwariowałeś?

– Po coś z nią jednak gadasz… – Dietrich otworzył drzwi prowadzące na salę „25 metrów”. Owionął ich zapach spalonej nitrocelulozy, który wżarł się we wszystko wokół. „Zapach Wietnamu”, jak mówił Gusiew.

– No to co zrobimy?

– Ja idę powiesić tarcze – Ivan otworzył drzwi do korytarza bunkra. – Tylko nie strzel mi w dupę, dobrze?

Gusiew przygotował dwa stanowiska: stoliki, krzesła, osłony. Po chwili obaj mogli założyć okulary i ochraniacze na uszy. Od tej chwili jedyną skuteczną metodą porozumiewania się był krzyk.

Zaczęli od „dwudziestek dwójek”, ale siali potwornie, ledwie mieszcząc się w tarczach. W czarne padał co trzeci strzał.

– No i co z nią zrobisz? – wrzasnął Dietrich.

Gusiew wyjął Sig Sauera i walił z dziewięciu milimetrów.

– A co radzisz? – po chwili wyciągnął z torby tetetkę i zaczął ładować pociski do płaskiego magazynka.

– Tak to możemy gadać godzinami – Ivan zważył w dłoni rewolwer.357 Magnum, który nosił w kaburze na tyłku. – Czemu, kurde, w powieściach nie piszą, że broń zawsze trzeba czyścić? Nawet po jednym strzale.

– Bo to byłoby strasznie nudne – Gusiew wskazał deflektor podrzutu w rewolwerze kolegi. – Zresztą tego ustrojstwa i tak w ogóle nie da się wyczyścić, więc wszystko to byłyby powieści egzystencjalne o ogólnym nieudacznictwie.

– Fakt – Ivan przygryzł wargi. – Co z nią zrobimy?

– Nie wiem.

– Tak to można gadać godzinami – powtórzył Dietrich. – Włączysz te urządzenia?

– Nie.

– To co jej powiesz?

Gusiew włożył Siga i tetetkę do kabur przy pasku.

– Idę do ubikacji – urwał temat.

Toaleta na strzelnicy jest jednym z najbardziej niebezpiecznych miejsc na świecie. Broń w kaburach strasznie ciąży i jeśli nie chce się wyczyścić spuszczonymi spodniami całej podłogi, to siedząc na sedesie trzeba ją trzymać w rękach. A ponieważ producent tak projektuje pistolety, żeby odpowiednie palce trafiały od razu w odpowiednie miejsca, więc siedzi się, trzymając dwie spluwy lufami skierowanymi na drzwi, i z dwoma palcami na spustach. Toaleta na strzelnicy to jedyne miejsce na świecie, gdzie nikt, nigdy i pod żadnym pozorem nie szarpnął nagle za klamkę, żeby sprawdzić, czy kabina jest wolna. Nie ma co się dziwić, każdemu życie miłe…

Jednak „Pułkownik” Gusiew nie myślał o konsekwencjach szarpnięcia za klamkę. Przez cały czas miał przed oczami Irminę, która pokazuje pokłute igłami ręce. Boże, o co chodzi tym Węgrom? Co chcieli osiągnąć? Jeśli w ogóle przyjmiemy, że jej opowieść była prawdziwa. Ale dziewczyna nie wyglądała na wariatkę, wbrew temu, co mówiła. Nie wyglądała też na agenta węgierskiego wywiadu. A zresztą jeśli nawet… Węgrzy byli „swoi”, to nie wrogowie. Można byłoby im pomóc, jakiekolwiek plany łączyliby z aparaturą Borkowskiego. Jezu! Uruchomić te urządzenia? Jezuuuu… Nie. Nigdy w życiu.

Ale z drugiej strony… W koszmarnej ciasnocie kabiny „Pułkownik” uporał się jakoś ze spodniami i bronią, którą trzymał w dłoniach. Tak naprawdę to nie był pułkownikiem. Ksywa wzięła się stąd, że jeszcze jako student podpadł dziekanowi, w czasie stanu wojennego. Ten postanowił go ukarać i wywiesił w gablocie wielkie ogłoszenie: „Niniejszym czynię kol. Gusiewa odpowiedzialnym za utrzymanie porządku na korytarzu”. Niestety, już chwilę później studenci nakleili na wierzch swoje własne ogłoszenie: „Dziś wykład. Cała prawda o tym, jak wygląda utrzymanie siłą ustroju Związku Radzieckiego”. Oczywiście jakiś aktywista zdarł opozycyjny plakat, ale zrobił to nierówno i pojawił się „kombinowany” napis: „Niniejszym czynię kol. Gusiewa odpowiedzialnym za utrzymanie siłą ustroju Związku Radzieckiego”!, a pod tym pieczątka i podpis dziekana… Oczywiście od razu skrót „kol.” (kolega) przerobiono na „Col.” (colonel), i tak został „Pułkownikiem”. Jeśli z tym „tytułem” zestawiło się jego nazwisko, dla wszystkich było jasne, że jest radzieckim oficerem, i wypominanie mu tego przy każdej okazji stało się rytuałem. Czasem zastanawiał się, czy któryś z kolegów w ogóle pamięta jeszcze jego imię.