– Nie idź tam!!! – krzyczał. – Nie idź tam, proszę!
– Co?
– Nie idź tam – wrzeszczał Borkowski, zjeżdżając coraz niżej. – Przecież byłeś moim przyjacielem! „Pułkowniku”! Niech pan tam nie idzie… Błagam!
Winda wyjechała z budynku – trzymała się już tylko na cieniutkim, chwiejnym druciku, który celował w niebo. Wszystko się trzęsło, rozsypywało, było coraz mniej realne.
Gusiew obudził się w gabinecie Borkowskiego tak gwałtownie, że usiadł na kozetce.
– Żeby was szlag trafił – przecierając oczy usiadł, spuszczając nogi na chłodną posadzkę. Ale zimna. Szlag! Nie mógł otworzyć powiek. Ziewnął szeroko. – Do dupy jest to urządzenie!
– Słucham?
– Kompletny szajs. Śniłem jakieś gówna.
Podszedł do okna. Mgła ledwie pozwalała na zobaczenie zarysów drzew poniżej. Dość częste zjawisko we Wrocławiu, który składał się z niezliczonej ilości rzek, kanałów, śluz, jeziorek i stawów.
– Ale mnie łeb napierdala – mruknął. – Irmina, Ivan, dajcie jakąś aspirynę, albo coś…
– Słucham, panie ambasadorze?
Odwrócił się gwałtownie. W pokoju stało dwóch oficerów Wojska Polskiego. Obydwaj mieli na sobie wyjściowe mundury z baretkami, koalicyjki, pasy z przypiętymi kaburami i rogatywki ze znakiem orła. Boże!!! Obydwaj mieli żółtą skórę i skośne oczy, a gdy spojrzeli po sobie, zauważył… warkoczyki, wystające spod rogatywek. To Chińczycy!
– Pan pozwoli, że się przedstawię – powiedział major. – Jestem Michał Dong-Bei. A to porucznik Gui-Hau Śliwiński.
Porucznik zasalutował karnie.
Gusiew zdał sobie sprawę, że widzi pulsowanie czerwonego światła w lewym oku. Jezus!!! Dioda! Dioda!!! Jestem w fazie REM! To tylko sen… Ale wszystko było tak strasznie realne… Polizał swoją dłoń. Czuł smak skóry, czuł wilgoć śliny, chłód na palcach. Mógł dotknąć nawet materiału eleganckiego garnituru, który wisiał na krześle. Czuł jego fakturę, widział szczegóły – rzecz niemożliwa we śnie.
– Panie ambasadorze – powiedział major. – Dostaliśmy zadanie. Mamy zaprowadzić pana do pani prezydent RP. Czy włoży pan garnitur?
Gusiew, zszokowany realnością wydarzeń, posłusznie włożył marynarkę. Za pomocą małej szczoteczki porucznik usiłował usunąć niewidzialne pyłki z czarnego materiału.
– Gdzie jest pani prezydent?
– No jak to? – zdziwił się major. – Przecież przed chwilą wylądował tu RP Number One.
– Co wylądowało?
– Hmm… Krążownik „Lech Wałęsa”.
Gusiew zaklął. Dał się wyprowadzić na korytarz, żołnierze po bokach prezentowali broń. Realność tego wszystkiego przyprawiała go o drżenie. Tylko dzięki światełku pulsującemu w kąciku lewego oka wiedział, że śni.
– Przepraszam najmocniej, panie ambasadorze – odezwał się prowadzący major. – Najmocniej przepraszam… Coś jest nie tak z pańskim lewym okiem. Może to wylew? Może powinniśmy sprowadzić lekarza?
Gusiew odruchowo dotknął swojej skroni. Czysta, gładka skóra. Przecież dioda istniała tylko w realnym świecie. Skąd oni mogli podejrzewać, że widzi czerwone światło w lewym oku?!
– Może to tylko żyłka pękła – powiedział porucznik Gui-Hau Śliwiński. – Ale zawsze trzeba uważać.
Wyprowadzili go na zewnątrz, prosto w mgłę. Widział zarysy jakiegoś monstrualnego statku kosmicznego. Obaj oficerowie prowadzili go po pochylni, na której mogła się zmieścić dywizja wojska.
– To jest właśnie RP Number One – powiedział porucznik. – To jest „Lech Wałęsa”.
– Boże – szepnął Gusiew. Czerwone światło pulsowało w lewym oku, ale wszystko wokół było takie realne! Czuł powiewy wiatru, promieniowanie ciepła z nagrzanego metalu, przez podeszwy mięciutkich butów rozróżniał nawet fakturę stopni, po których stąpał.
Obaj Chińczycy wprowadzili go do ogromnej poczekalni, utkanej ze światła i jakichś materiałów – cholernie drogich, jak się domyślał. Na środku pomieszczenia czekała grupka mężczyzn.
– Panowie pozwolą, że ich przedstawię – major wskazał go dłonią. – To jest pan ambasador Rzeczypospolitej Polskiej przy Watykanie, pan pułkownik Gusiew. A to są panowie… – zwrócił dłoń w drugą stronę. Zaczął przedstawiać kilku Chińczyków z warkoczami i może ze dwóch mężczyzn o europejskim wyglądzie. Wszyscy w lśniących garniturach. Żadnego nazwiska Gusiew nie zapamiętał.
– A pan skąd pochodzi? – zainteresował się jeden z Chińczyków.
– Z Wrocławia.
– O? A gdzie to jest?
– Pan ambasador śmieje się z nas – wtrącił jeden z „Europejczyków”. – Park wrocławski leży na przedmieściu stolicy. Bez paruset milionów na koncie nie wybuduje pan tam swojej willi.
– Ach – uśmiechnął się Chińczyk. – Czyli pan jest z Warszawy? To skąd pan tak dobrze zna język polski?
Pozostali zaczęli się śmiać, jakby opowiedział dowcip.
– Najmocniej panów przepraszam – przerwał im major. – Pani prezydent czeka.
Wskazał Gusiewowi kierunek. Gdy ruszył za oficerem, któremu spod rogatywki wystawał warkoczyk, usłyszał komentarze idących za nim ludzi.
– Widzisz? Bez willi w parku wrocławskim będziesz tu czekał do usr… hm… śmierci!
– No i trzeba być ambasadorem w Watykanie. Nawet minuty z nami nie odstał.
Czerwone światło pulsowało w lewym oku Gusiewa. Major wprowadził go do ogromnej windy.
– Proszę pana – powiedział oficer, gdy pojawiły się drzwi. Nie zasunęły się, na opadły, nie zamknęły… Po prostu się pojawiły. – Proszę pana, w trakcie audiencji pod żadnym pozorem nie wolno kucać!
Jezuuuuu… „Jak kucnę we śnie, przerywasz wszystko!” powiedział Dietrichowi. No przecież oni nie mogli o tym wiedzieć!
– Dlaczego akurat mnie postanowił pan poinformować o kucaniu? – zapytał w miarę spokojnie.
– Ja jestem tylko oficerem do specjalnych poruczeń. I chciałem jedynie panu powiedzieć, że podczas audiencji absolutnie nie wolno kucać. Lepiej też nie siadać, dla pewności.
Drzwi zniknęły. Major wprowadził go do sali, gdzie czekała kilkunastoletnia dziewczyna i jakiś generał, sądząc po orderach, gwiazdkach i lampasach. Obydwoje wyglądali na Słowian. Mieli jasne włosy i niebieskie, wcale nie skośne oczy.
– To jest ambasador RP przy Watykanie – major rozpoczął prezentację – pan pułkownik Gusiew. A to jest – zwrócił dłoń w drugą stronę – pani Prezydent Rzeczypospolitej, Królowa Polski, Matka Boska Częstochowska, Asia Maciejczuk.
Gusiew odruchowo pochylił głowę, ale nie mógł oderwać wzroku od prześlicznej, kilkunastoletniej pani prezydent. Zauważyła to.
– Dobra, dobra – podeszła do niego i położyła mu rękę na ramieniu. – Tak naprawdę to mam 96 lat i nazywam się Hui-Czon. Na ten wygląd i nazwisko musiałam zapracować, i wydałam naprawdę dużo pieniędzy… Więc nie przesadzaj z tym zachwytem, Gusiew. To chirurgom należą się oklaski.