– Niech żyje Związek Radziecki!
– Niech żyje!!! Niech żyje!!! – skandował tłum.
– Niech żyje sojusz robotniczo-chłopski!
– Niech żyje!!! Niech żyje!!! – brzmiała gromka odpowiedź.
Dietrich postanowił się włączyć z własną inicjatywą.
– Łapać szabrowników! – krzyknął do mikrofonu.
Nikt nie podjął tego okrzyku. Zgromadzeni ludzie zerkali po sobie i już po chwili plac zaczął pustoszeć…
Trzecia wpadka nowego burmistrza miała miejsce podczas poboru pierwszego rocznika do Wojska Polskiego. Na placu przed magistratem stali wyprężeni na baczność młodzi Niemcy w polskich mundurach. Dietrich wyszedł na balkon.
– Witam was chłopcy w tym polskim Wehrmachcie! – krzyknął.
Tego już nawet robotniczo-chłopska partia nie zdzierżyła. Przysłano komisję, która miała zbadać „inteligencję” burmistrza i kilku innych, którzy podpadli. Jednak trzej lwowiacy, którzy zasiedli za komisyjnym stołem, nie zamierzali się wyzłośliwiać. Kadr naprawdę brakowało. Zadawali najprostsze pytania.
– Na czym się waży?
– No, na kuchni – odparł Dietrich.
Lwowiacy jak jeden mąż opuścili głowy.
– No, trudno. Odeślemy pana na naukę do Wrocławia.
Dietrich długo nie mógł zrozumieć o co im chodzi. Znał po prostu śląski polski, a nie kresowy polski. Warzy się na kuchni. A jeśli im chodziło o wagę, to na wadze się „wąży”!
Zresztą we Wrocławiu powodziło mu się dobrze. Mimo powszechnej wówczas nędzy, partia zadbała o niego. Nigdy nie pytała, czy należał do NSDAP (bo by w swojej szczerości powiedział prawdę), lecz zapewniła lokum i posłała na studia, które ukończył z dobrą lokatą. Został inżynierem górnikiem, a ponieważ we Wrocławiu nie ma kopalń, więc chwilowo przydzielono go do pracy w KW. Kilka lat później ożenił się z piękną Polką, a jeszcze później doczekał się pierworodnego syna. Na cześć nowego suwerena karnie nazwał go Iwan. Czyniąc tym zresztą niepotrzebną krzywdę dziecku, bo mieszkańcy miasta mieli „nowego suwerena” w pewnym mało ponętnym miejscu.
Młody Dietrich dopiero w latach dziewięćdziesiątych, w innej Polsce, zmienił sobie imię na Ivan, które kazał wymawiać znajomym jako „Ajwen”, i robiło to duże wrażenie na panienkach. „Ajwen Ditrihś” (czasem wymawiane też z angielska jako „Dajtricz”) – to ładnie brzmiało. No, ale jak z takim nazwiskiem i nordyckim wyglądem nie dostać ksywy „Sepp”, na cześć generała SS? Koledzy byli bezlitośni – to był „Sepp” Dietrich (wymawiane z polska).
Czterdziestu komandosów kryło swoje skośne oczy pod noktowizorami. Schodzili niekończącą się klatką schodową o wysokości czterech i pół kilometra, w zasypanym ziemią budynku. Na górze odpowiednia część Parku Wrocławskiego została solidnie ogrodzona i zadaszona, żeby nikt nie mógł dostrzec szczegółów wykopu. Najpierw jakieś maszyny spuściły ich w dół, na dach ukrytego wieżowca. Saperzy przewiercili beton, kilkudziesięciometrową żelbetową „czapę”, która kiedyś musiała stabilizować budynek i chronić go przed rozchwianiem spowodowanym uderzeniami wiatru. Teraz jednak wiatr nie groził wieżowcowi. Gusiew schodził w dół wraz z plutonem sił specjalnych, który torował drogę przez gruzowisko. Cztery i pół kilometra. Awaryjne, przeciwpożarowe schody miały stopnie o standardowej wysokości 16 centymetrów. Cztery i pół kilometra to 450 000 centymetrów. Mieli więc do pokonania jakieś dwadzieścia osiem tysięcy stopni… Po pierwszym tysiącu Gusiewowi wydawało się, że ktoś zamienił mu nogi w ołowiane kloce. Tak, czuł coś takiego we śnie, czuł ból mięśni. Jedynie mrugająca w lewym oku dioda mówiła mu, że śpi. Cała reszta była cholernie realna. Kucnął, żeby trochę odpocząć.
W realnym świecie Dietrich obudził go momentalnie, widząc kucnięcie na wykresach.
– Co się stało?!
– Nic, nic. Odruch. Uśpij mnie znowu.
Dochodzili do dolnych pięter. Gusiew szczególnie współczuł tym Chińczykom, którzy dźwigali, niemały przecież, sztuczny pomnik Świętego Jana Nepomucena z pociskiem kosmicznym. Drużyna saperów zaczęła wiercić otwór w podłodze. Poniżej był już tylko olbrzymi hall budynku, którym przykryto centrum historycznego Wrocławia.
W lewym oku miał pulsującą, czerwoną diodę, w prawym natomiast nagle pojawił mu się obraz pani prezydent Azji Maciejczuk.
– Mam chwilę czasu, Gusiew – usłyszał – więc postanowiłam z tobą porozmawiać.
– Tak, pani prezydent.
– Słuchaj. Tam na dole zostaniesz sam. Spróbuj się skontaktować z kapłanem tych, którzy tkwią w kataleptycznym śnie…
– To tam są jacyś ludzie?
– Są, są. I pamiętaj, nigdy i pod żadnym pozorem nie zbliżaj się do Muru Marzeń.
– A gdzie on jest?
– Pamiętaj! Nigdy i pod żadnym pozorem!
Major Michał Dong-Bei podszedł do niego. Obraz Azji znikł z prawego oka.
– Wywierciliśmy dziurę w podłodze, panie pułkowniku! – zameldował. – Możemy pana opuszczać.
Nim zdążył zareagować, dwóch żołnierzy już obwiązało go liną.
– Proszę, panie pułkowniku.
Opuścił nogi. Otwór w podłodze był bardzo regularny. Chwyciło go kilkanaście rąk, poczuł szarpnięcie liny i nagle stracił oparcie. Powoli obracał się wokół osi; skądś wiedział, że w takiej sytuacji trzeba rozkraczyć nogi i wyprostować ramiona, wtedy będzie obracał się wolniej. Nad sobą miał nieskazitelny sufit hallu wielkiego budynku, a pod sobą, kilkadziesiąt metrów niżej, w okularach noktowizora widział… krucyfiks umieszczony na najwyższej wieży kościoła Świętego Krzyża. Automat opuszczał go szybko, już po chwili uderzył stopami w dachówki bocznej wieży. Przestał się obracać. Odbijał się mocnymi uderzeniami nóg i skokami zjeżdżał coraz niżej, na stromy dach, a potem na ścianę. Wreszcie, po krótkiej chwili, wylądował na bruku. Kilkunastu komandosów zjechało znacznie szybciej od niego, już byli na dole. Zdemontowali pomnik przed kościołem, a w jego miejscu błyskawicznie umieścili atrapę z pociskiem kosmicznym.
– Gdy naciśnie pan ten wyzwalacz – major pokazał mu skrytkę w rękawie świętego – to cała maszyna się otworzy. W środku też jest tylko jeden przycisk. Pocisk, nawet sprasowany, przebije cały ten beton – wskazał nad głowę. – A na orbicie pana wyłapiemy, zrekonstruujemy i przywrócimy do żywych. Powodzenia!
Nie zdążył nawet skinąć głową, gdy komandosi zaczęli wjeżdżać z powrotem na linach.
Gusiew rozejrzał się wokół. Skomplikowane przyrządy, które miał na oczach, nie wykazywały obecności jakichkolwiek ludzi. I niby jak znaleźć fałszywy cmentarz? Ruszył powolnym krokiem w stronę najbliższego mostu, który mieścił się w hallu monstrualnego budynku. Nie widział żadnych świateł. Jedynym dźwiękiem, który słyszał, był odgłos jego własnych kroków. Przeszedł przez most, a potem plac Bema, zabudowany jakimiś dziwnymi, drewnianymi kamieniczkami. Czuł się nienaturalnie, z czerwonym światłem pulsującym w lewym oku i sufitem monstrualnego budynku zawieszonym kilkadziesiąt metrów wyżej. Po chwili zobaczył nikłą łunę, bijącą od ulicy Jedności Narodowej. Skręcił w stronę Drobnera i zdecydowanie szybciej ruszył dalej. Teraz dostrzegał wyraźnie drobne ogniki – to kościół Jedenastu Tysięcy Dziewic. Po kilku minutach widział już ustawione wokół niego świeczki. W powietrzu unosił się dziwny zapach, który kojarzył mu się z dzieciństwem. Zapach stearyny na zimnie, zapach kiepskiej jakości knotów, odór wielu ciał okutanych w grubą odzież, stojących jedno przy drugim. Kościół Jedenastu Tysięcy Dziewic oblegał tłum. Podszedł ostrożnie. Chociaż… Właściwie czego mógłby się obawiać? To był tylko sen. Cholernie realny, nieprawdopodobnie rzeczywisty, ale tylko sen. Wystarczy, że kucnie, i Dietrich, czuwający w realnym świecie nad aparaturą, obudzi go momentalnie.