– Taaaaak? A słyszałeś o projekcie „Widmo”? O śmierci profesora Ostrowskiego w wypadku samochodowym pod Szczecinem? O siedmiu ludziach, którzy w szpitalu psychiatrycznym w Gdyni codziennie, od lat, usiłują wejść na niewidzialną ścianę, i nikt nie jest w stanie ich wyleczyć? Słyszałeś o tym? A może słyszałeś jak naprawdę kończy się projekt „Kal”, ale wątpię, bo to wiem tylko ja – jeszcze raz pokazała im ślady po zastrzykach w zgięciach ramion.
– Coś tam jednak wiemy o projekcie „Kalevala”… – strzelił Dietrich i wygrał. Nie sądziła, że zna źródłosłów.
Zapaliła papierosa i zaciągnęła się chciwie.
– No dobra. Było tak. Sprzedaliście „Kal” Ruskim za psi grosz, albo wręcz oddaliście za darmo, bo to była ślepa uliczka. Czegoś tam można się dowiedzieć, ale pójść dalej nie sposób. Kopie papierów zostały w Polsce i w jakimś sensie kontynuował to Ostrowski, mając lepsze rozwiązanie. Ale to już nie te czasy, nie ten sprzęt. Nawet, podejrzewam, specjalnie opchnęliście technologię „Kal”, żeby zmylić wszystkich innych. Żeby wepchnąć ich w ślepą uliczkę. Bo Ostrowski planował już coś lepszego. No i stało się, co się stało… Ostrowskiego zastrzelili na trasie pod Szczecinem, pozorując wypadek. A ci, co przeżyli, od lat, dzień w dzień, dwadzieścia cztery godziny na dobę, wspinają się w szpitalu psychiatrycznym na niewidzialną ścianę.
– Na Mur Marzeń? – przerwał jej Gusiew.
Wzruszyła ramionami.
– Zaraz. Jeśli ci faceci, którzy nas opadli, byli z jakiegoś urzędu, to dlaczego nie wzięli sobie aparatów Borkowskiego – tak po prostu? Wchodząc do instytutu pod ochroną policji, pakując, wsadzając na ciężarówkę? Dlaczego nie wzięli?
– Bo się bali! – Irmina oparła ramiona na przednich zagłówkach foteli. – Bo się panicznie bali! – powtórzyła.
– Jezu, czego? Kilku spluw w naszych rękach?
– Nie.
– Przestań być taka tajemnicza – odezwał się Dietrich.
– A jak myślisz, dlaczego zastrzelili Ostrowskiego? Dlaczego Borkowski się powiesił?
– Bo zabił Jarka.
– Nie – uśmiechnęła się zimno. – Już wam tłumaczę. Aparatura Ostrowskiego może dać cholerną władzę, ale wiążą się z tym okropne skutki uboczne. Świat to być może… całe mnóstwo światów. I prawdopodobnie można przejść z jednego do drugiego. Może nie całym sobą, ale w jakiś sposób przenikanie jest możliwe. I teraz pytanie zasadnicze: jak znaleźć to przejście? W latach pięćdziesiątych majorowi Dłużewskiemu coś się udało, w ramach „Kal”. Niewiele, ale trochę. W projekcie „Widmo” Ostrowski poszedł dalej. Znacznie dalej. Zastrzelili go, bo się przestraszyli. Borkowski wpadł na to przypadkiem, dotarł jakoś do dokumentów „Kal” i poszedł jeszcze inną drogą, mając zupełnie co innego na myśli. Potem powiesił się. Ale jest ktoś jeszcze; ktoś inny nad tym pracuje.
– Tu? W Polsce?
– Nie wiem – zawahała się. – W pewnym sensie. Aaa… – znowu się zawahała. – Jak myślicie, czy to możliwe, żeby naukowcy na usługach UB opracowali w latach pięćdziesiątych tak skomplikowany preparat chemiczny, że pozwala różnym ludziom śnić ten sam sen? A może im ktoś pomagał?
– Kto? – Dietrich tylko machnął ręką.
Gusiew nagle się domyślił.
– Pani prezydent Azja Maciejczuk? – prychnął. – Przecież ona mi się tylko śniła.
– Może tak – Irmina zaciągnęła się po raz ostatni i wyrzuciła niedopałek za okno. – A może nie…
Zdenerwowany Gusiew otworzył drzwi i wyszedł na zewnątrz. Oparł się o maskę i zapalił papierosa, patrząc w ciepłą noc, rozświetloną nielicznymi latarniami. Dopiero teraz wytarł chustką pot z czoła. Patrzył na to cholerne miasto i znowu miał niesamowite uczucie, że jest w nim jakiś ukryty plan. Jakieś przesłanie. Że od paruset tysięcy lat, od epoki kamienia, ci, którzy tu mieszkali, którzy to budowali, chcieli mu coś powiedzieć. Że szeptali mu coś do ucha, a on nie mógł tego zrozumieć.
Irmina wystawiła głowę przez okno.
– Gusiew, jestem… byłam funkcjonariuszką. Mój ojciec pracował nad węgierską wersją projektu „Kal”. Studiowałam w Polsce, byłam tu na każdych wakacjach. Dzięki zastrzykom udawało mi się odnaleźć różne osoby, które pracowały tutaj. Stąd tyle wiem. Gusiew, słuchaj… Teraz mój ojciec w szpitalu psychiatrycznym w Budapeszcie usiłuje wejść na ścianę, której nie ma. Od lat. Ja muszę wiedzieć. Muszę!
Zaciągnął się, a potem nagle odrzucił ledwie co zapalonego papierosa. Uśmiechnął się. Starzy mistrzowie wokół coś szeptali, ale on ciągle nie mógł zrozumieć.
– Owszem – tak jak pani Azja Maciejczuk odpowiedział jej na pytanie, którego nie zadała. – Jestem wystarczająco szalony. Jestem wystarczająco szalony… Kontynuujemy.
– Kretyn! – wrzasnął z wnętrza samochodu Dietrich.
Irka prowadziła go pewnie wąskimi uliczkami, pośród drewnianych kamienic. Zdaje się, że ktoś w przyszłości naprawdę odtworzył średniowieczny Wrocław.
– I co z tymi, którzy nas śledzili? – obejrzał się do tyłu.
– Poszli sobie. Jakby się czegoś przestraszyli – pociągnęła go za rękaw. – O, tu jest szpital.
Ledwie orientował się w drewnianej zabudowie, a i to tylko dlatego, że przestudiował wszystkie albumy z rycinami przedstawiającymi stary Wrocław. Jednak wydawało mu się, że rozpoznaje szpital na Poniatowskiego – ten murowany, który pamiętał, a nie średniowieczny.
– I można tak zabrać sobie ze szpitala kogo się chce?
– No pewnie – wzruszyła ramionami. – Będą się cieszyć. Jedna gęba do żywienia mniej.
Przeszli przez bramę prowadzącą do sporego ogrodu, który tonął w ciemnościach. W mroku trudno było rozpoznać, czy szpital jest taki sam, jaki pamiętał z realnego świata.
– Zaczekaj tutaj – zostawiła go i pobiegła w stronę rozświetlonej pochodniami bramy.
Nie wiedział co o tym myśleć. Ta zdumiewająca realność snu! Czteroipółkilometrowy budynek, w którego hallu mieściło się centrum średniowiecznego Wrocławia. I wreszcie Irka… Umyta w rzece, uczesana, z chorobą skóry. Nie umiał przyznać się sam przed sobą, że coraz bardziej go pociąga. Przecież we śnie chyba nie można się niczym zarazić? Roztarł rękami twarz. Jezu! Czuł dotyk, tak jak w realnym świecie, czuł zimno wokół, widział obłoczek pary, która wydobywała się z jego ust przy każdym oddechu. Prawidła snu. Nie mógł ich pojąć.
– Mam – Irka ciągnęła za rękę jakiegoś szaleńca.
Mężczyzna w sile wieku, śliniący się i bełkoczący. Kuśtykał przy każdym kroku, wytrzeszczał oczy i robił miny.
– No, wariata już mamy – mruknął. – Problem w tym, że nie wiemy gdzie iść.
– Uuueeeee… ahhhhhh… yyyyyuuuuu… – wybełkotał wariat.
– Aha – Gusiew skinął głową. – Tak właśnie myślałem.
Irka uśmiechnęła się szeroko. Potem opuściła głowę i podeszła bliżej.
– Kocham pana, panie pułkowniku Gusiew – prawie szeptała. – Kocham pana za to, co pan dla mnie zrobił.
Przełknął ślinę. Ależ mu się podobała! Mimo tej choroby skóry. Dotknął delikatnie jej ręki. O ile dobrze pamiętał, ta choroba to vitiligo. Drobne, sine, kręte pasma na skórze, nieregularne plamy. Wyglądało to jak profesjonalna mapa.
Dziewczyna drgnęła, czując jego palce. Delikatnie przesuwał opuszki po jej przedramieniu.
Drgnęła nagle.
– Boję się – szepnęła.
Cofnął rękę.
– Nie, nie – potrząsnęła głową. – Dotykaj mnie. Powtórzył ten sam ruch.
Drgnęła przestraszona, gdy dotarł do tego samego miejsca, co poprzednio. Zgięcie łokcia.
– Zaczynam się bać, gdy przesuwasz palcem o… o tutaj – pokazała palcem siną, prostą linię.