Wyzgo skinął głową. Dietrich zaciągnął się głęboko i… zaczął się śmiać.
– Wołaj karetkę! – krzyczała Irmina. – Wołaj karetkę!
– A po co? – zeskoczył z biurka. – Wyzgo, niech pan położy się na kozetce obok. Podłączę pana do tej aparatury.
Znowu ryknął śmiechem.
Gusiew czuł, że się dusi. Tłum napierał coraz mocniej i ciągle się poruszał. Ścisk był taki, że nie mógł użyć żadnego ze sprytnych urządzeń, które wszyli mu do rękawa prezydenccy chłopcy od efektów specjalnych. Dusił się. Wiedział, że nie wytrzyma już długo. Nie mógł nawet krzyknąć.
Kto inny jednak mógł.
– Ekstra!!! – głos wydawał się znajomy. – Ale fajnie!!!
Wyzgo stał na rozkraczonych nogach z karabinem maszynowym w dłoniach. Przycisnął spust, mierząc wprost w zbity tłum ludzi. Dokładnie tak jak w snach, które przez ostatnie lata nawiedzały go noc w noc.
– Ale odlot! – palba wystrzałów zagłuszyła jego słowa.
Wokół umierali ludzie. Jedynie Gusiew, wiedzący czego się spodziewać po tym pacjencie, wykonał przepisowe „padnij”, kryjąc się za najbliższym ciałem, gdy tylko zmniejszył się napór tłumu. Ta da da da da da da da da da… Huk odpalanych pocisków odbijał się od ścian, ogłuszał, szarpał wnętrznościami. Zdawało się, że targał wszystkim wokół, powracał echem nawet od sufitu megabudynku.
Nagle jednak ustał.
– Ale odlot… Jaka jazda! – Wyzgo wyjął z plecaka drugą skrzynkę amunicji i właśnie zmieniał taśmę. – Jeszcze nigdy nie czułem tego tak realnie!
Gusiew zaczął przezornie wycofywać się ze strefy ostrzału.
– I widzi pan, panie doktorze – Wyzgo zbliżał się do niego, usiłując jakoś przekroczyć leżące ciała i żadnego nie nadepnąć. – Ja takie sprawy śnię co noc. Nigdy tak realnie jak tutaj, ale sam pan widzi…
Gusiew zbliżył się do mężczyzny. Dopiero teraz rozpoznał jego broń – to był MG-42, w trakcie II wojny światowej zwany na froncie „maszynową armatą”.
– Sam pan widzi, panie doktorze – powtarzał tamten. – Później cierpię na jawie, a pan mi nie chce niczego zapisać, żebym już tego nie robił.
– Zapiszę panu natychmiast – Gusiew przełknął ślinę. – Jak tylko się obudzę.
Znów nie można było rozmawiać – Wyzgo strzelał w stronę leżących ciał, ogłuszając ich dokumentnie. Potem posłał serie pocisków wzdłuż ulicy, ale szybko się znudził, nie widząc żywych celów, wyjął więc z kieszeni ręczny granat zapalający i wrzucił go przez okno do wnętrza drewnianej kamieniczki.
Gusiew przymknął oczy, żeby nie oślepił go wybuch ognia.
– Aha – Wyzgo coś sobie przypomniał. – Tych dwoje tam… – zawahał się, bo odruchowo pokazał kciukiem w górę. – Tych dwoje tam, na jawie, kazało powiedzieć, że prędko to się pan raczej nie obudzi. Więc tym razem będzie więcej czasu – wrzucił granat do okna następnej kamieniczki, posłał parę serii przez wywalone kopniakiem drzwi. – Ale niech się pan nie martwi, ja będę się tu kręcił w pobliżu… – wyszarpnął zębami zawleczkę kolejnego granatu i wypluł na ziemię. – Ale jazda! Ale fajnie… Sam pan widzi, panie doktorze – mnie trzeba leczyć!
Gusiew podszedł do skulonej pod ścianą Irki, przytulonej w amoku przerażenia do ich prywatnego wariata. Najwyraźniej trzej mężczyźni, którzy ich trzymali, oddalili się w pośpiechu, widząc, co noc w noc śni się panu Wyzgo.
Usiadł obok niej.
– Zdaje się, że tym razem mamy więcej czasu. Coś mi musieli wstrzyknąć na jawie.
Drżąc ze strachu, Irka zarzuciła mu ręce na szyję. Przez chwilę jeszcze przygryzała wargi, potem jednak uśmiechnęła się łobuzersko.
– Ubu łubu uuuuuuu… – powiedział wariat.
Gusiew zerknął na niego.
– Dlaczego ja zawsze muszę zgadzać się z tobą w każdej kwestii? – mruknął.
Policja zatrzymała ich samochód dokładnie na środku mostu Uniwersyteckiego.
– Proszę stanąć tutaj – powiedział rosły mężczyzna w maskującym policyjnym mundurze, z przewieszonym z przodu niemieckim pistoletem maszynowym. – Dalej nie możecie państwo jechać.
– Co się stało? – Gusiew wysunął głowę z okna.
Wokół stały radiowozy, błyskające światłami na dachu, ale syreny były wyłączone. Dalej zaparkowano policyjne busy i wóz szturmowy – ogromny pojazd pancerny ze stalowym lemieszem z przodu, który wyglądał jak lokomotywa z filmów o Dzikim Zachodzie skrzyżowana z czołgiem.
– Przykro mi. Dalej nie możecie państwo jechać – mężczyzna z MP-5 najwyraźniej nie zamierzał wdawać się w wyjaśnienia. – Najlepiej skręcić na wyspę między mostami, dostać się na Pomorską i w tył.
– A jak dojechać na Krzyki?
– Wielkim łukiem. Do centrum was nie wpuszczą.
– Ale co się stało?
– Proponuję jechać na plac Pierwszego Maja, potem wzdłuż fosy i na Grabiszyńską.
– Ale…
Mężczyzna z pistoletem maszynowym pobiegł już zatrzymywać samochody jednej z wrocławskich stacji telewizyjnych, które usiłowały przedrzeć się przez kordon zwykłych mundurowych.
– Co robimy?
– Jedź na wyspę – mruknął Dietrich. – Chryste. Wóz szturmowy w centrum miasta, w środku nocy?
– Zaparkuj. Zobaczymy, co się dzieje – wtrąciła siedząca z tyłu Irmina.
– Akurat się czegoś dowiesz – Gusiew zaparkował jednak posłusznie na maleńkiej, wręcz mikroskopijnej wysepce, położonej między ogromnymi mostami.
– Przejedziemy tramwajem – Irmina wskazała oświetlony pojazd za elektrownią wodną, majestatycznie sunący po szynach. – Przecież nie zatrzymają całej komunikacji miejskiej.
– No! – Dietrich wyskoczył z samochodu. – Lećmy na przystanek sprawdzić, kiedy jest następny. A ty zaczekaj i włącz radio, może coś już będą mówić.
Gusiew nie zamierzał włączać radia. Odpiął pasy i wyszedł w parną, letnią noc. Usiadł na bruku, opierając się o koło własnego samochodu, i zapalił papierosa. Nie patrzył na rzęsiście oświetlone budynki rozstawione wokół kilku kanałów rzeki. Po lewej majaczyła inna wyspa, zalesiona i ciemna, jeśli nie liczyć latarni ukrytych wśród drzew. Tuż obok był postój taksiarzy. Słyszał ściszone odgłosy ich radiostacji, informacje o zgłoszeniach, o tym który wóz opuszcza jaką strefę i ku której zmierza, o tym, że ścisłe centrum jest zamknięte przez policję, pożegnania kończących kursy…
Ale parno! Wyjął ze skrytki palmtopa i podpiął do telefonu. Połączył się przez sieć z jakimś japońskim satelitą, żeby sprawdzić, czy będzie burza, jednak nad Wrocławiem chmur nie było. Maszyna lecąca na orbicie, gdzieś wysoko nad nim, co chwilę przekazywała obrazy planety do Tokio. Stamtąd rozsyłano je na serwery meteorologiczne na całym świecie, skąd ściągały dane polskie uniwersytety. Jezu… Jeszcze kilkanaście lat temu taka sytuacja mogłaby być do przewidzenia jedynie w powieści science fiction. Uśmiechnął się do siebie. Kilka miesięcy temu, wczesną wiosną, pojechał z kolegami do lasu na grilla. Rozpalili ognisko, ale satelity przez palmtop przekazały, że nad ten teren nadciąga burzowa chmura. Wsiedli więc do busa jednego z kolegów i przez telefon zamówili pizzę. Do lasu. Przywieziono ją, co prawda żądając dodatkowej opłaty. A jeszcze kilkanaście lat temu, gdy jechał swoim ówczesnym maluchem i na skrzyżowaniu otoczyły go przypadkiem cztery zachodnie samochody, miał odlot. Przez moment mógł wyobrażać sobie, że jest na Zachodzie, w cywilizacji przyszłości, jak z książek, które pisał…
Zaciągnął się głęboko, potem zerknął na wyjęte z kieszeni zdjęcie małej, smutnej dziewczynki, siedzącej na dachu jakiegoś budynku i patrzącej w zamgloną przestrzeń. Czarny pies krążył wokół. Był niebezpiecznie blisko, warczał i skradał się. Coraz bliżej, krok za krokiem… Gusiew namacał trzydziestkę ósemkę, tkwiącą w kaburze na tyłku.