Выбрать главу

– No, ale jak?… Gazy bojowe?

Gusiew popatrzył na kolejną parę Dromaderów lądujących na placu Grunwaldzkim.

– Gazy bojowe i usypiające to chemicy z Politechniki. Uszczelnianie pomieszczeń to chłopaki z materiałoznawstwa. Maski przeciwgazowe załatwimy na „Zmechu”, żołnierze mają tego od metra…

– I dadzą wam? – dopytywała się Irmina.

Dietrich tylko westchnął.

– Już ci chyba mówiłem. Nie ma takiej możliwości, żeby kolega nie pomógł koledze.

Gusiew wstał i przeciągnął się.

– Dobra. Mamy jakieś trzydzieści godzin na załatwienie wszystkich spraw. Do roboty, mafiosi!

Wrocław powoli wydobywał się z szoku spowodowanego pożarami. Oczywiście stacje telewizyjne ciągle piały na „wysokim C”, ale miasto, jak setki razy w swojej historii (od epoki kamienia licząc, to było prawie trzysta tysięcy lat), rozpoczęło już kolejny proces odbudowy. Podnoszenie się z ruin wszyscy obywatele mieli we krwi, a być może było to już nawet zapisane w ich genach. Następujące po sobie pokolenia robiły to tyle razy, że bez żadnych nakazów czy planów każdy wiedział, gdzie jego miejsce i co ma robić. Realnej pomocy udzielił jedynie Poznań oraz mieszkańcy okolicznych wsi i miasteczek – jak zwykle. Historia lubi się powtarzać…

Zresztą zniszczenia nie były zbyt wielkie. Pożary zabytkowych obiektów udało się szybko ugasić, a kilka zniszczonych kwartałów domów znajdowało się w jakby celowo wybranych, najbrzydszych miejscach. Czyżby to miało być tylko ostrzeżenie?

Gusiew wzruszył ramionami. Był coraz bardziej otępiały od niewyspania. Tym razem role się odwróciły. Ivan z Irminą odsypiali zaległości, a on przeciwnie – od kilkudziesięciu godzin (powoli tracił rachubę) usiłował nie zasnąć. Wymyślał sobie różne zajęcia. Zrobił nowe prześwietlenie u kolegi w szpitalu, odwiedził chyba wszystkie znajome nocne bary, budząc totalne zdziwienie u kelnerów, którzy go znali, bo zamawiał wyłącznie kawę, soki i energizery. „Co, wątroba wysiadła?” – pytali, a on śmiał się. Nie mógł pić, bo zasnąłby natychmiast. Jednak w barach też mu to groziło, chodził więc po parkach, a potem kupował jakieś rzeczy w galeriach handlowych, otwartych dłużej z powodu napływu do miasta ludzi związanych z usuwaniem skutków pożaru. Kupowanie czegokolwiek, choćby i głupiej koszuli, sprawiało, że czarny pies oddalał się na chwilę. Dziwne, jak prymitywnie skonstruowany jest człowiek! Odwiedził już chyba wszystkie supersklepy, przemierzył chyba wszystkie podziemne i nadziemne wielopoziomowe parkingi. Właściwie w oczach miał już tylko płynny ruch otwieranych fotokomórką drzwi, przesuwające się neony, coraz bardziej rozmazane podczas jazdy niezliczonymi schodami ruchomymi. Magnetyczne bilety, automatyczne szlabany, klimatyzowane windy, betonowe ślimacznice, prowadzące w dół lub w górę. W bagażniku samochodu wypiętrzał się coraz większy stos gromadzonych dóbr. Każdy dotyk karty kredytowej odpędzał czarnego psa o krok. Magia elektroniki działała niezawodnie, choć cholernie powoli.

Gdy zamknięto galerie, zaczął jeździć po mieście. Przed siebie, przez mosty, parki… Oglądał te wszystkie wyłaniające się z mgły przeszłości budowle, i znowu ogarnęło go przeczucie, że starzy mistrzowie, twórcy wszystkiego wokół, chcieli mu coś powiedzieć. W tym wszystkim musiał tkwić jakiś zaklęty przekaz. Coś, co kryło się w samej geometrii miasta. Ale co?! Co przed trzystu tysiącami lat, w epoce kamienia, mogli robić mistrzowie, by ich dzieło nie zostało zmienione przez wyrafinowanych architektów dziewiętnastego wieku, czy choćby przez miliony żołnierzy, pozostawiających swoje gorejące piętno po każdym najeździe? Nie miał pojęcia, wiedział jednak, że jakiś tajemniczy przekaz krył się w samej geometrii miasta. Był w niej zaklęty.

Drgnął, gdy zadzwonił ukryty w kieszeni budzik. Szlag! Powinien już jechać do instytutu.

Kopnął gaz do oporu. Na szczęście nie było daleko. Ciepły wiatr wpadał przez otwarte okna. Oby tylko nie zasnąć…

Fachowcy z paru uczelni przebudowali i uszczelnili były gabinet Borkowskiego.

– Już? – Dietrich skończył przyklejać elektrody. – Minęło wystarczająco dużo czasu.

– Powinieneś już mieć mikrosny – dodała Irmina.

– Może i mam. Ciężko mi się skupić.

– OK. No to wkładamy maski przeciwgazowe.

Obydwoje pomogli zapiąć Gusiewowi paski mocujące maskę do głowy. Zauważył jeszcze, że Ivan odkręca zawór ogromnej butli. Tak właściwie to wcale nie chciało mu się spać, ale na wzmocnieniu aparatury przestawionej na jałowy bieg…

BUM!

Na kilka sekund znalazł się w podziemnym Wrocławiu. Właściwie niczego nie zdążył zauważyć, tak duże było zaskoczenie.

Po chwili siedział w gabinecie Borkowskiego, patrząc na Ivana i Irminę przez okulary maski.

Znowu przeskok.

Zauważył śpiącą Irkę, wariata i wiele innych osób wokół. Światy się przenikały. W realnym napełnili pomieszczenie gazem usypiającym – tu wyglądało to na hekatombę.

Znowu siedział, patrząc na przyjaciół.

Przeskok. Szybkim krokiem ruszył w kierunku Muru Marzeń. Za krótko, żeby zdążył zwariować. Bo właściwie to był w realnym świecie. Tu przenosiły go na krótkie chwile wzmocnione elektroniką mikrosny. Tak naprawdę jego umysł nie zasypiał. On ciągle tkwił w realnym świecie, wyczerpany bezsennością, z którą mózg usiłował sobie radzić. I radził. Przenosząc go do krainy mroku tylko na chwile, jako zjawę, jako coś, co pojawia się na parę sekund i znika, by pojawić się znowu w innym miejscu. Piekielna mechanika snu. Krótka faza REM, zdążył zrobić kilka kroków. Bum. Jawa. Znowu sen. Był już dużo bliżej celu. Bum. Przeskok. Jawa. Sen. Jakie to proste! Trudno jest skutecznie przeciwstawić się metodzie naukowej w neośredniowieczu, nawet jeśli dysponuje się czarami. Grunt to metoda. Teoria, doświadczenie, przyczyna, skutek, zdyscyplinowane myślenie, i w końcu wynik.

Nikt nie mógł mu przeszkodzić. Wszyscy wokół spali.

Gusiew analizował całą swoją wiedzę o cmentarzach, którą przekazali mu koledzy z uniwersytetu. Cmentarze w średniowieczu najpierw były miejscami bezpiecznymi. Tam się chowało dobytek na wypadek najazdu; wystarczyło zawiesić co cenniejsze rzeczy w worku na drzewie… i już; najeźdźca często rezygnował. Potem cmentarze zamieniły się w miejsca spotkań towarzyskich, wręcz wypadało pokazywać się wśród trupów. To nic, że cuchnie (w tamtych czasach równie nieźle cuchnęło i w domach). Szacowne pary przechadzały się między świeżymi grobami, wśród stosów kości dyskutowano o sprawach światowych. Tam odbywały się jarmarki, czasem sądy, tam kryli się przestępcy, chcący uniknąć cywilnej odpowiedzialności. Salon i forum pośród gnijących szczątków, gdzie majordomusem był doświadczony grabarz, wskazujący „lepsze” kwartały, w których ziemia szybciej rozkładała ciała.

Potem jednak przyszła inna epoka. Cmentarze stawały się w umysłach ludzi groźne. Wymyślano najróżniejsze rzeczy: że cmentarz truje całe miasto, produkuje masy morowego powietrza, które krążą w postaci sunących po nocy chmur, zabijając przechodniów, wlewając się ukradkiem do piwnic, psując wino i zatruwając żywność. Takie chmury skażonego gazu potrafiły osaczać ludzi i zmieniać rzeczywistość. Sprawiały, że metal korodował, śniedział, a szkło się roztapiało…

Gdzie jest więc fałszywy cmentarz? To proste. Nie mogły go wyróżniać żadne krzyże, kaplice czy groby, ale skoro w tym świecie obowiązywały prawa snu, to po przekroczeniu Muru Marzeń wystarczyło obserwować zegarek.

Gusiew zatrzymał się dokładnie w momencie, gdy metalowa bransoleta błyskawicznie pokryła się śniedzią, a szkło pojedynczymi kroplami zaczęło kapać na tarczę. „Jestem na miejscu” – pomyślał i rozejrzał się wokół.