Выбрать главу

Teraz jednak Ania zawiodła. Chyba po raz pierwszy, odkąd się poznali.

– No nic nie ma! Felicjan Matysik, lat 72. Wzorowa służba wojskowa, którą ukończył w stopniu kapitana. Broń ma legalną, kilka egzemplarzy. Żadnych wypadków, żadnych notatek służbowych. Jakiś taki dziwny ideał… Sprawdziłam wszystko w Śląskim Okręgu Wojskowym i w Warszawie. No… nie wierzę własnym oczom, ale dosłownie nic. Nic! Jakby gość nie istniał. Jakby go w ogóle nie było na świecie.

– Coś musi być.

– Ale nic nie ma.

– Chryste! Coś musi być! Daj mi jego zdjęcie.

Z tym akurat „Źródełko” nie miała kłopotu. Twarz siedemdziesięcioletniego mężczyzny zajęła cały ekran.

– Cholera… mam wrażenie, że już go kiedyś widziałem.

– Dać ci wcześniejsze zdjęcie?

– Jakbyś mogła.

Odgłos szybkiego stukania w klawisze. Po krótkiej chwili na ekranie pojawia się twarz czterdziestoletniego mężczyzny w mundurze.

– Masz, mistrzu – Ania uśmiechnęła się i zatarła ręce. – Pasuje?

„Prawie pięcioletni” chłopak, leżący w krzakach opodal, patrzył z otwartymi ustami. Dwóch mężczyzn w kosmicznych strojach, z jakimiś rurami sterczącymi z ust, właśnie zabijało wczasowiczów. Błyskawicznie. Szybko. Sprawnie. Potem obaj pobiegli do wnętrza pensjonatu. Jeden się potknął, obaj zderzyli się w drzwiach. Chłopczyk słyszał z wnętrza ciche „prrrryt” kałacha. I głośne „bum-bum-bum” Raka.

Po chwili wybiegli z powrotem. Jeden skoczył do gazika i zaczął rozkładać takie dziwne coś z boku auta – wyglądało jak prysznic. Drugi chodził wokół, penetrując okoliczne zarośla.

Chłopak zamknął usta. Nie mógł uwierzyć w to, co widzi. Jego wiedza, nikła w porównaniu z doświadczeniami dorosłego człowieka, nie podsuwała mu żadnego rozwiązania. Czy to mu się tylko śni? Czy to tylko sen? Jakaś zabawa? Co to jest? Co to jest? Co to jest?!

Chłopczyk zacisnął powieki dokładnie w momencie, gdy rosły mężczyzna w przeciwchemicznym OP-1 rozchylił nad nim gałęzie i wycelował z maszynowego Raka.

To nie był sen, to nie były majaki. To nie były fantazje nakarmionego niesamowitymi opowieściami chłopczyka. To była jawa. Jawa! Jawa! Jezus Maria!

– Marek! Marku? Coś ci się stało? – „Źródełko” trzymała go za rękę, wyraźnie przestraszona. – Marek, co się dzieje?

Przełknął ślinę.

– To nie był sen. To nie był sen… Chryste!

– Marek. Mareczku… Wezwać lekarza?

Z Hofmanem działo się coś dziwnego, mężczyzna wręcz dygotał ze strachu. Przecież już sobie to wszystko zracjonalizował! To tak samo, jak kiedyś, gdy, też jako dziecko, zobaczył na ulicy kombajn. Wielką, czerwoną, nieprawdopodobną konstrukcję. Wydawało mu się, że taka maszyna nie może istnieć. Była za duża. Ale patrzył uważnie na twarze przechodniów wokół i nie widział oznak strachu. „To zwykły kombajn” – ktoś mu wyjaśnił, widząc konfuzję chłopca.

I tak samo było z tą opowieścią. Przez lata dał się przekonać, że to zwykłe fantazje. Nie było żadnych kosmitów zabijających letników w Pieczyskach. Zwykły wybuch gazu. „Prawie pięć lat” to stanowczo za mało, żeby obserwować świat racjonalnie. Przyśniło mu się. Za dużo nasłuchał się od kolegów fantastycznych opowieści. Udar słoneczny, pożar, gaz, huk i fantastyka naukowa, serwowana w filmie. Ramię rozwalił sobie, biegnąc przez las, bo nabił się na ułamaną gałąź jakiegoś drzewa. Nie było kosmitów zabijających ludzi w Pieczyskach. Nie było istot z rurami sterczącymi z twarzy, strzelających do ludzi. Nie było ich!!!

Jezus Maria. Byli!!!

Hofman patrzył w twarz mężczyzny, który odgarnął krzaki i wycelował do niego z maszynowego Raka. Już nie miał maski z długą rurą do pochłaniacza. Twarz dokładnie zapamiętana z każdego koszmaru, który śnił mu się przez setki nocy.

Boże! Dlatego został policjantem, właśnie z powodu koszmarów. Pamiętał zastrzelonego milicjanta, pamiętał, że tamten nawet nie zdążył sięgnąć do kabury z bronią. Hofman był lepszy – zawsze miał przy sobie dwa pistolety i malutki rewolwer. Ten koszmar wpłynął na całe jego życie. Tylko dlatego został policjantem: żeby móc się bronić. Jako głupi szczeniak zaciągnął się nawet do najemników w Czadzie, podczas francuskiej interwencji. Wprawdzie do niczego ich wtedy nie użyto, ale przynajmniej nauczono go zabijać. Mógł walczyć wszystkim: nożem, pięściami, zębami, szydełkiem swojej żony, nawet jej koronkową pończochą.

Nie mógł obronić się przed koszmarami, choć cały czas tłumaczył sobie, że to nieprawda. To tylko zwykłe sny.

A teraz koszmar okazał się prawdą. Więcej, był kurewsko realny! Patrzył w twarz, która śniła mu się podczas setek nocy. Pamiętał ją dobrze.

Jezu Chryste… To nie zły sen. To prawda! Zabijali ludzi w Pieczyskach! Ten facet. Ten, który już bez przeciwgazowej maski odsłonił ręką krzaki, które go ukrywały. W drugiej ręce miał maszynowego Raka ze zgranymi przyrządami celowniczymi.

– Marku? Marku, co się dzieje? – powtarzała „Źródełko”. – Marek! Ocknij się!

Ukrył twarz w dłoniach. Próbował się otrząsnąć.

– Masz trochę wody?

– Jezu, a może wezwać lekarza? Odwiozę cię na pogotowie, co?

– Nie – wypił kilka łyków z podanej szklanki. – Wiesz, dlaczego nic nie znalazłaś na jego temat? – usiłował znowu być racjonalny.

– Dlaczego? – była wyraźnie zaciekawiona.

– Zrobiliśmy błąd, szukając danych we Wrocławiu i w Warszawie.

– To gdzie mam szukać? – zaintrygowana upiła kilka łyków z jego szklanki. Wiedziała, a raczej czuła, że trafili na coś zupełnie niecodziennego.

Hofman uśmiechnął się blado.

– Szukaj w Bydgoszczy. Konkretnie w Pieczyskach. To jakieś trzydzieści kilometrów obok. Spróbuj skojarzyć te dwie miejscowości i tego faceta. Wczesne lata siedemdziesiąte.

– Dlaczego akurat w Bydgoszczy? Skąd o tym wiesz?

Uśmiechnął się, tym razem bardziej twardo.

– Tak się składa, że jestem jedynym oficerem policji w Polsce, który wie, gdzie szukać danych na temat tego faceta. Tak się po prostu składa…

Matysika wyprowadził z „dołka” posterunkowy. Z pewną atencją traktował siedemdziesięciodwuletniego staruszka. I w dodatku byłego oficera. Zaprowadził go do pokoju oficera dochodzeniowego.

Za biurkiem siedział rosły, chudy facet. W jego fizjonomii można było dostrzec pewien dziwny szczegół – mężczyzna miał zupełnie nieruchome, zimne oczy. Oczy węża. Matysikowi przez moment nawet wydawało się, że już kiedyś go widział… Ale to tylko ulotna chwila. Miał doskonałą pamięć do twarzy i z całą pewnością nie znał oficera o oczach zimnych jak lód.

Tamten podniósł się z krzesła.

– Jestem Marek Hofman – wyciągnął rękę. – Witam pana.

Matysik potrząsnął lekko dłonią. Siadając przed biurkiem już wiedział, dlaczego tamten wydawał mu się podobny do kogoś z przeszłości. „On po prostu ma takie same oczy, jak ja” – uśmiechnął się do siebie w myślach. – „Oczy węża”. Przecież sam widział je codziennie w lustrze, przy goleniu.

„Źródełko” dobrze odwalała swoją robotę. Niestety, podsumowanie wyników tej ciężkiej pracy można było określić jednym słowem: gówno, gówno, gówno! Felicjan Matysik. Pieczyska. Bydgoszcz. Zerknęła na pozostawioną przez Hofmana kartkę. „Pyskówka”, pensjonat „Poruda”. Nic, nic, po prostu nic! Sięgnęła po telefon. Kiedyś ten numer był zapisany wyłącznie w notesie Big Bossa – z powodu najwyższego stopnia utajnienia. Kiedyś…

– Cześć, dupka.

– No, cześć laska – odpowiedziała Kasia, jej odpowiednik w bydgoskiej komendzie policji. – W czym pomóc ci?