Выбрать главу

– A co to są interesy? – odpowiedział pytaniem Hirszbaum. – To jest sztuka przekonania jakiegoś biznesmena, żeby dobił targu właśnie z panem, a nie z Kowalskim czy z Nowakiem, którzy oferują dokładnie to samo. I to wszystko. Hipnotyczny wpływ na ludzi w zupełności wystarczy.

– Sekundę. Chce pan powiedzieć, że on z równym powodzeniem za miesiąc będzie sprzedawał ciężarówki, a za rok damskie majtki?

– Może też stworzyć Polski Przemysł Kosmiczny. To tylko problem wynajęcia fachowców i zdobycia partnerów. A to drugie zawsze przychodzi mu bardzo łatwo.

Mierzwa pokręcił głową.

– To się w pale nie mieści, jakie bzdury pan mi tu wciska – policjant po raz pierwszy stracił zawodowe opanowanie. Teraz miał twardszy orzech do zgryzienia. Zamiast jednego podejrzanego (o nie wiadomo co), miał od tej chwili dwóch.

– Proszę pana… Jak pan dobrze wie, on nie jest ani agentem wywiadu Hondurasu, ani kryminalistą. Jak pan chce, to proszę go oskarżyć. Tylko o co? O zabicie Roberta Daronia? A gdzie jest ciało? O wyłudzenie paszportu za łapówkę? To niech pan sobie sprawdza w Belize do końca życia! To jest mania prześladowcza. On będzie zmieniał skórę jak wąż. Ciągle, co sezon, nieustannie. Tylko że na niczym go nie wyhaczycie, bo jest cholernie skrupulatny w załatwianiu spraw z urzędem skarbowym, co sam pan zauważył.

– I to pan nazywa schizofrenią?

– Tak naprawdę to nie wiem, co to jest schizofrenia. Ale proszę się nie zdziwić, jeśli za rok będzie pan prowadził sprawę Elizy Wójtczak, obywatelki Chin, bogatej jak szlag, mieszkającej w jednym z wrocławskich pałacyków, i będzie pan zachodził w głowę, gdzie się podział Wasilewski…

– No, teraz to chyba pan przesadził.

– Może. Ale niewiele.

– Sam pan mówił, że od lat zna pan pacjenta nazwiskiem Wasilewski.

Hirszbaum znowu ryknął śmiechem.

– Taaaaak? Mówiłem? Doprawdy? – zapalił następnego papierosa. – A nie mówiłem też przypadkiem, że on ma na wszystkich hipnotyczny wpływ? I myśli pan, że ja jestem wyjątkiem? Wielokrotnie się przekonałem, że on potrafi wiele. Być może pięć lat temu poznałem go jako Zbyszka Grabeckiego, może jako Stefkę Łaciak albo jako Jezusa Chrystusa, a być może spotkaliśmy się ledwie przed dwoma dniami, a on mi wmówił, że się znamy kilka lat? Czy to ja mam problemy z wymową, czy pan ze zrozumieniem?

– I pan jest profesjonalnym psychologiem?

– „Profesjonalny” – Hirszbaum wzruszył ramionami. – Słowo-wytrych. Wie pan, co to jest psychologia? Wiem, że pan nie wie, więc wytłumaczę. Psychologia to nauka wymyślona przez lekarzy, którzy się bali krwi – znowu się roześmiał, ale tym razem trochę smutno. – Gówno wiemy o ludzkiej psychice! Gówno wiemy o mózgu! Freud – nazwisko, które zna każdy – był pętakiem naukowym, co mu wielokrotnie udowodniono. Naukowym zerem! Niczym. Ale to nie przeszkadza, żeby freudyzm kwitł sobie w najlepsze. Już jako filozofia? Jako wiara? Nie wiem, naprawdę nie wiem. Psychoanaliza to nie nauka, a jednak stosuje się ją na całym świecie.

– Jeszcze chwila, a zacznie pan tłumaczyć, że wszystko nam się śni – Mierzwa też zapalił.

– O! – Hirszbaum wycelował w niego papierosem. – I już pan jest na właściwej drodze.

– Na jakiej drodze?

– Żeby stać się zawodowym freudystą. Przepraszam, nie zawodowym, a „profesjonalnym”.

Oficer tylko westchnął. Wstał z maski auta, dopijając resztę piwa, i rozprostował kości.

– Widzę, że do niczego dzisiaj nie dojdziemy – mruknął. – Ale jeszcze powrócimy do tej sprawy. Dziękuję panom za spotkanie.

Wrzucił pustą puszkę do kosza. Lekko przygryzając wargi otworzył drzwi swojej lancii, zrobił gest, jakby chciał się zatrzymać, przemógł się jednak i wsiadł, od razu uruchamiając silnik.

Wasilewski nie patrzył na oddalający się samochód. Spojrzał na kolegę.

– Zdzisiek – nie wiedział jak to powiedzieć. – Ja naprawdę jestem wariatem?

– Jakim wariatem? – Hirszbaum wzruszył ramionami. – Nie przejmuj się tym.

– Powiedz.

Tamten odrzucił dopiero co zapalonego papierosa.

– Dobrze ci w życiu? Masz jakieś problemy poza tym oficerkiem? Ktoś cię ściga? Goni? Jesteś niebezpieczny dla otoczenia?

Wasilewski milczał, nie mogąc poradzić sobie z myślami.

– Więc jak ci dobrze, to się nie przejmuj – Hirszbaum też uruchomił silnik. – Olej wszystko i wpadnij w czwartek, jak zwykle.

Ruszył ostro, pod prąd, potem skręcił na prowadzącą w dół pochylnię.

Wasilewski nawet nie zdążył mu podziękować. Siedział dłuższy czas w milczeniu, potem również zapalił silnik. Objechał betonowy rdzeń budynku i dostał się na rampę zjazdową, ale już po właściwej stronie. Przy wyjeździe było trochę zachodu z elektronicznym biletem, bo nikt nie przewidział, że można tu wjechać lub wyjechać nie wysiadając z samochodu i nie wychodząc na zewnątrz. Wokół nie było ani jednego człowieka. Przez moment zastanawiał się, czy nie zadzwonić do centrum obsługującego parking, ale, znając życie, o tej porze tam również nie było nikogo. Musiałby wykłócać się z durnowatymi komputerami, które miłym głosem kazałyby mu przyciskać coraz to nowe cyfry w telefonie. Trzeba więc było wysiąść i szukać automatu. Przynajmniej na moment odwróciło to jego myśli od problemów, gdy jednak szlaban nareszcie się uniósł, wszystko wróciło.

Naprawdę jest wariatem? Schizofrenikiem z napadami amnezji? Naprawdę załatwił sobie lewy paszport w Belize? No, psiakrew! Rzeczywiście nie wiedział, gdzie leży to pieprzone Belize, ani jaki tam jest język urzędowy. Nie bardzo pamiętał, żeby cokolwiek załatwiał, ale… Przyspieszył, mknąc przez uśpione miasto. Przecież musi coś pamiętać. Musi mieć jakichś znajomych. Zaraz, zaraz… Usiłował sobie przypomnieć. Sekretarka? Widział ją kilka razy. Zatrudnił, rzeczywiście, z ogłoszenia w gazecie. Miał jakichś informatyków w firmie, miał księgową. Księgową widział raz w miesiącu, informatyków w ogóle. Wszystko na telefon, zresztą czy on się na tym znał? W ogóle. Załatwiał proste, dobrze płatne zlecenia, i tyle. Boże, Zdzisiek mógł mieć rację. Żeby tak zupełnie niczego nie pamiętać? Żadnego prywatnego znajomego? Ale przecież jest Zdzisiek i… i… jeszcze ktoś! Mglista sylwetka nie mogła zmaterializować się w jego umyśle. Jakaś kobieta… Jakaś… jakaś… Boże, żył dotąd jak we śnie! Pałętał się nocą po prawie pustych ulicach, łaził wśród drzew, ciągle sam, ciągle zanurzony w onirycznej rzeczywistości snu. Był wariatem!

Alfa przemknęła przez most Trzebnicki. Most. Pamiętał go. Chociaż sprowadził się do Karłowic niedawno, to dzielnica wydawała mu się jakby znajoma, a przynajmniej niektóre jej kwartały. Zwolnił lekko. Nie, do domu nie może jechać, teraz nie wytrzymałby sam w czterech ścianach. Opuścił obie szyby, poddając się uderzeniom ciepłego wiatru, i rozglądał się wokół. Pamiętał monstrualny silos po drugiej stronie Odry, ulicę, ocienioną kutymi w żelazie płotami, wieżę ciśnień tuż pod koszarami. Skręcił w Kasprowicza, przycisnął pedał gazu. Alfa skoczyła do przodu, jakby ją ktoś smagnął biczem; momentalnie przestrzeliła bądź co bądź dość długą ulicę. Wieża rzeczywiście była. Tak jak i koszary, należące teraz do uniwersytetu.

Skręcił w lewo, potem w prawo. Miasteczko wojskowe. Jeden z większych budynków przebudowano na szpital zakaźny. Znowu skręcił w lewo. Na pewno pamiętał tę drogę. Pamiętał te bruki, wysokie krawężniki, platformę alarmową do obserwacji przeciwlotniczej na jednym z dachów… Dodał gazu. Alfa grzała prawie dwieście na godzinę po nierównej, wąskiej drodze. Na szczęście był cholerny środek nocy i pusto wokół. Droga wyprowadziła go za budynki, między pola. Nie, nie pola, to poligon. Kopnął hamulec, zatrzymał się na brukowanym podjeździe, flankującym wał z zardzewiałym szlabanem i tabliczką: „Teren wojskowy – wstęp wzbroniony”. Pamiętał ten podjazd…