Выбрать главу

Wyjął ze schowka latarkę i wysiadł, rozglądając się wokół. Całe szczęście, że to teren wojskowy – ostatnia tak wielka oaza czystej, nieskażonej niczym przyrody o kilka minut od centrum. Zatrzasnął centralny zamek i, oświetlając sobie drogę latarką, ruszył wzdłuż poniemieckiej, betonowej drogi dla czołgów. Znów poczuł się jak we śnie.

Księżyc oświetlał przedziwne tereny porośnięte trawą, która sięgała mu do łokci. A może to nie była trawa? Może to jakieś trzciny? Srebrne morze, poznaczone nielicznymi wysepkami pojedynczych drzew, ciągnęło się po horyzont. Przyspieszył kroku. Drzewa pojawiły się także wokół drogi. Widział dwa działa, niemieckie „acht coma acht”; obydwa zdezelowane, teraz będące już chyba wyłącznie dekoracją.

Skądś wiedział, że trzeba skręcić w prawo. Oświetlił latarką niewielką tabliczkę: „Teren ćwiczeń przeciwchemicznych”. W wąskim strumieniu światła widział jakieś zardzewiałe stoliki, rozstawione wśród drzew i… i to, czego podświadomie szukał. Wypaloną skorupę niemieckiego transportera opancerzonego z czasów wojny. Przedarł się przez wysokie trawy i zręcznie wskoczył na pochyły pancerz. Jakiś dowcipniś namalował na burtach hakenkrojce i odznaki Africa Korps. Owszem, Rommel tu ćwiczył, ale ten wrak nie mógł mieć oznaczeń pustynnych pojazdów.

Wasilewski wsunął latarkę przez jeden z otwartych włazów. Ktoś w środku musiał rozpalić ognisko. Pancerz wewnątrz był osmalony, szara wykładzina ścian w dużej części roztopiona. Miejsca dla żołnierzy z rozwalonymi zasobnikami, szeroko otwarty, tylny właz szturmowy, pusty przedział silnika… Wasilewski opuścił się w dół. Z trudem przecisnął się do przedziału dowódcy przez otwór w cholernie ciasnych drzwiczkach. Usiadł, a właściwie kucnął na miejscu kierowcy i zerknął przez pancerną przyłbicę, osłaniającą prześwit obserwacyjny. Przyłbica miała szczeliny w kształcie choinki, jak w hełmie średniowiecznego rycerza.

W tym momencie zadzwoniła komórka. Wasilewski drgnął, zaskoczony, latarka upadła na podłogę.

– Tak, słucham?

– Witam – w słuchawce rozległ się niski głos. – Pan mnie nie zna. Pułkownik Waśków się kłania.

– Mmmm… Czym mogę służyć?

– Gdyby był pan tak uprzejmy i podszedł tu do mnie. Nie chce mi się brnąć przez te trawy.

– Podejść do pana? – przestraszony Wasilewski wystawił głowę przez właz. – Gdzie?

Prawie tuż obok, na bocznej drodze, między drzewami, zapaliły się światła dwóch pojazdów. Jeden z nich musiał być bardzo duży.

Wasilewski wyskoczył na zewnątrz i zaczął przedzierać się ku drzewom.

– Ja nie wiedziałem, że tu nie wolno chodzić. Ja…

– Niech się pan tym nie przejmuje – pułkownik przerwał połączenie.

Wasilewski zauważył kilku żołnierzy z przewieszonymi przez plecy Berylami, a gdy dotarł w krąg świateł, dostrzegł pomalowany w barwy ochronne samochód terenowy i transporter opancerzony. Tym razem polski i, w przeciwieństwie do tamtego z tyłu, zupełnie sprawny.

– Niech się pan nie przejmuje – wysoki mężczyzna w wyjściowym mundurze i rogatywce podszedł do niego z wyciągniętą dłonią. – Mrowie rowerzystów, grzybiarzy i „grillowników”, jakie przemierza ten teren w weekendy, jest tak wielkie, że gdybyśmy choć raz strzelili tu z ostrej amunicji, to straty przewyższyłyby Hiroszimę.

– Co prawda widziałem tablicę „Teren wojskowy”, ale…

– Spokojnie – Waśków zaprosił go do wnętrza transportera. – Pułkownik Wojska Polskiego to nie jest facet od wyłapywania tych, co łamią kompletnie nieważne przepisy.

– W takim razie czemu zawdzięczam przyjemność rozmowy z panem?

– Widzi pan – pułkownik zamknął pancerne drzwi i zapalił jarzeniówki. – Mam z panem pewien kłopot. A nawet nie kłopot. Duży problem.

– Nie rozumiem.

Waśków wyjął dwie oszronione puszki piwa z podręcznej, styropianowej lodówki. Otworzył jedną i podał Wasilewskiemu.

– Bo przyszedł pan na spotkanie prawie czterdzieści lat za wcześnie – uśmiechnął się szeroko.

– Jezu, znowu coś jest ze mną nie tak. Coś się ze mną dzieje!

Pułkownik dłuższą chwilę przyglądał się mu badawczo, potem odwrócił wzrok.

– To wszystko wokół jest tylko po to, żeby zrobić na panu wrażenie – wskazał na pancerne ściany transportera. – Żeby przekonać pana, że wszystko co dalej powiem będzie, wbrew pozorom, zupełnie poważne.

– Wszystko co pan powie będzie WBREW POZOROM poważne? – powtórzył jak echo Wasilewski.

– A tak – pułkownik otworzył swoją puszkę, westchnął ciężko i upił mały łyk. – Pracuję w wojskowym kontrwywiadzie. I wie pan… Te wszystkie służby jakoś tak wzajemnie się przenikają. Tu się słyszy jakąś plotkę, tu wpadnie w ręce jakiś strzęp informacji, i coś tam dowiadujemy się o działaniu konkurencji.

– Mówi pan o Alku Mierzwie?

– Owszem. Bardzo zainteresowało mnie, dlaczego jeden z najlepszych oficerów Centralnego Biura Śledczego od dłuższego czasu ślęczy nad sprawą, w której nikogo o nic nie można oskarżyć. Chciałbym wiedzieć o co mu chodzi?

Wasilewski uśmiechnął się także. Skosztował doskonałego, schłodzonego Żywca i zapalił papierosa.

– Ja też chciałbym wiedzieć.

– No tak. Wiedziałem, że on się z panami spotka na tym parkingu, i pogrzebałem we własnych papierach. A wie pan, mamy teraz taki rewelacyjny, amerykański komputer, który nawet ze zdjęć w różnych dokumentach potrafi rozpoznać twarze i… – zmienił temat. – Otóż zadałem moim ludziom pytanie: „Co my właściwie wiemy o Wasilewskim?”.

– Że jestem agentem wywiadu Hondurasu?

Pułkownik znowu się roześmiał.

– Hondurasu, Puerto Rico, Księstwa Monaco i Estonii. To zbyt śmieszne, żeby traktować poważnie. Niemniej… Coś mi powiedziało, że tu będę mógł pana spotkać. Nazwijmy to szóstym zmysłem, darem prekognicji, wróżeniem z fusów. Przyprowadziłem paru ludzi, ale, jak mówię, wyłącznie po to, żeby zrobić wrażenie. Czekaliśmy po ciemku, czekaliśmy, i pan przyszedł.

Wasilewski potrząsnął głową.

– Powiedział pan, że…

– Że przyszedł pan na spotkanie o czterdzieści lat za wcześnie.

– Boże, znowu mam wrażenie, że śnię.

– Nie śni pan – Waśków wyjął z koperty stare, nadpalone zdjęcie wielkości pocztówki. Najpierw pokazał rewers. Było tam napisane po niemiecku: „Spotkajmy się tu za sto lat, Rito. Twój Rudi”. I data: 19 maj 1943. Pułkownik powoli odwrócił kartonik, żeby można było zobaczyć, co jest na zdjęciu. Przedstawiało ten sam poligon i ten sam niemiecki transporter, tyle że w stanie sprzed pięćdziesięciu ośmiu lat. Na dachu stał Wasilewski w mundurze Wehrmachtu, z przewieszonym przez ramię chlebakiem. W ręku miał wiązankę polnych kwiatów, uśmiechał się.

– To… to jest…

– Dzisiaj z fotografią można zrobić wszystko – przerwał mu sucho Waśków. – Nie męczyłbym pana w związku z fotomontażem. Zdjęcie jest autentyczne.

– Skąd pan je ma?

– A, to bardzo ciekawa sprawa. Nasz piękny amerykański komputer, szukając informacji na pański temat porównywał nawet twarze na zdjęciach. Jakiś głupi informatyk zapomniał mu dać ograniczenie czasowe do roku, ja wiem… siedemdziesiątego, osiemdziesiątego, na przykład. I proszę, co się okazało. Mamy pańskie zdjęcie! Z roku 1943.

– Pan nie mówi poważnie…

– Teraz jest chyba jasne, dlaczego na wstępie stwierdziłem, że WBREW POZOROM będę mówił poważnie.

– Chyba nie sądzi pan, że żyłem w roku 1943!

Waśków wzruszył ramionami.